Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Gwiazdy na urzędy

Władza dla celebryty

Wycleaf Jean, kandydat na prezydenta Haiti Wycleaf Jean, kandydat na prezydenta Haiti Ben Depp / Fotolink
Szpadzista jest prezydentem Węgier, komik burmistrzem Reykjaviku, DJ rządzi Madagaskarem, a muzycy rywalizują w wyborach na prezydenta Haiti. Nie wystarczy jednak być celebrytą, by zdobyć władzę.

Raper i hiphopowiec Wycleaf Jean ma 37 lat, rzeszę wiernych słuchaczy, nagrodę Grammy, fortunę ze sprzedaży płyt i niezłomną wiarę, że poprowadzi Haiti ku lepszej przyszłości. Styczniowe trzęsienie ziemi uznał za zew do powrotu z nowojorskiej emigracji i znak, że czas podnieść ojczyznę z gruzów. „Jestem współczesnym Mojżeszem”, wyznał tygodnikowi „Time”, w którym ogłosił, że będzie startował w wyborach prezydenckich. Z miejsca obwołano go faworytem.

Sławę zdobył w latach 90. z popularną także w Polsce grupą Fugees (od ang. refugees, uchodźcy), dzięki niej i późniejszej karierze solowej stał się najbardziej rozpoznawalnym Haitańczykiem, wcieleniem Boba Marleya i bożyszczem młodzieży. Właśnie głosy młodych wyborców (połowa obywateli nie skończyła 25 lat), niewidzących dla siebie przyszłości na karaibskiej wyspie i zniechęconych polityką skorumpowanych rządów, mają zapewnić muzykowi fotel prezydencki.

To nie jest wcale taka zła kandydatura, mimo że Wycleaf Jean jest politycznym nowicjuszem, od dziecka nie mieszkał na wyspie, więc francuski i kreolski zna słabo. Tyle że jego atuty nie kończą się na talentach artystycznych. Jego fundacja rozdaje stypendia ubogim uczniom i zapomogi ofiarom corocznych huraganów, po ostatnim trzęsieniu ziemi stawia nowe domy, daje pracę przy porządkowaniu rumowisk. Jean jako honorowy ambasador Haiti skutecznie zabiega o zagraniczną pomoc, bez której kraj nie przestanie być jednym z najbiedniejszych na świecie.

Znany raper ma być także gwarantem, że społeczność międzynarodowa nie poprzestanie na 10 mld dol., które poruszona kataklizmem przyrzekła na początku roku. Ma także połączyć wyspę z wielką diasporą. Tylko w Stanach Zjednoczonych żyje milion Haitańczyków. Jean ma wśród nich silną pozycję i z racji kariery muzycznej, i powiązań rodzinnych, jego wujem jest haitański ambasador w Waszyngtonie, który też startuje w wyborach. Rapera może jednak wykluczyć z gry przepis zobowiązujący kandydata do mieszkania w kraju przez ostatnie 5 lat.

Część poglądów politycznych, jak na barda ulicy przystało, wyrapował już w swoich piosenkach, śpiewa o mizernym życiu emigrantów, biedzie i walce z dyskryminacją. Teraz dopowiada, że chciałby zjednoczyć rodaków we wspólnym dziele odbudowy, do czego ma doprowadzić między innymi przeoranie feudalnego systemu własności rolnej. Co zrozumiałe, z narastającą niechęcią odnoszą się do niego haitańskie elity do szczętu skompromitowane, ale pragnące utrzymać dotychczasowe przywileje. Stąd przeciw amerykańskiemu spadochroniarzowi w listopadowych wyborach stanąć chce aż trzydziestu kilku kandydatów, w tym byli premierzy. Krajową scenę muzyczną w tym gronie reprezentuje Michel Matelly, bardziej znany jako Sweet Micky, charyzmatyczny muzyk słynący z kontrowersyjnych zachowań na scenie. Jest znajomkiem wielu polityków, w tym obecnego prezydenta, ale szans z bardziej znanym kolegą nie ma, mimo że nieoczekiwanie poparł go dawny kompan Jeana z Fugeesów.

Za prezydenckim biurkiem

Wycleaf Jean nie jest pierwszym celebrytą, który próbuje zdyskontować emigracyjne sukcesy w umęczonej ojczyźnie. Podobną operację kilka lat temu próbował przeprowadzić George Weah, najwybitniejszy Liberyjczyk w historii, były napastnik AC Milan, który po wojnie domowej w Liberii prawie wygrał wybory prezydenckie. Dla Wyclefa Jeana przypadek zdolnego piłkarza szukającego pomysłu na spędzenie sportowej emerytury powinien być szczególnie pouczający. Wydawało się, że w Afryce, gdzie futbol wyniesiono do rangi religii, dwukrotnego zdobywcę Złotej Piłki czeka łatwe zwycięstwo, do prezydentury miała poprowadzić go piłkarska sława, hojnie rozdawany majątek i – jak teraz w przypadku Jeana – młodzieńczy wigor, tak ważny w kraju, w którym z reguły nie dożywa się czterdziestych urodzin. Jednak datki i magia nazwiska nie zadziałały, bo na politycznym boisku pokonała go 67-letnia bankierka z dyplomem Harvardu.

Z wyjątkiem Didiera Drogby’ego, który kilka lat temu pomógł zjednoczyć pustoszone wojną domową Wybrzeże Kości Słoniowej, w Afryce nie piłkarze, ale muzycy zachowują polityczny wpływ. Senegalski piosenkarz i społecznik Youssou N’Dour dopiero rozważa start w wyborach, za to Andry Rajoelina, ledwie 34-letni didżej z Madagaskaru, zdążył już zdobyć wszelkie szlify. Rajoelina, zwany TGV – przydomek od nazwy jego ugrupowania i szybkości, z jaką realizuje polityczne ambicje – zaczynał od miksowania muzyki na imprezach tanecznych w klubach młodzieżowych, potem przerzucił się na produkcję muzyczną, zbił majątek na rozgłośni radiowej grającej chwytliwe przeboje, założył własną telewizję i został burmistrzem Antananarywy. Gdy jego stacja telewizyjna weszła w konflikt z prezydentem zdradzającym dyktatorskie zapędy, Rajoelina stanął na czele opozycji i po zamachu stanu przeprowadzonym z pomocą wojska sam ulokował się za prezydenckim biurkiem.

Czy aktorzy są lepszymi politykami niż muzycy? – pyta filozoficznie miesięcznik „Foreign Affairs”. Pewności nie ma, bo ani piosenkarze, ani instrumentaliści nie palą się do władzy. Zazwyczaj poprzestają na akcjach społecznych, jak Bono, lider U2, i Bob Geldof, ikony dobroczynności dla Afryki. A jeśli już muzycy angażują się w życie publiczne, to wybierają funkcje bezpośrednio związane z własnym doświadczeniem artystycznym, zostając – jak Gilberto Gil w Brazylii albo Peter Garrett w Australii – ministrami kultury. Próbują też sił w parlamentach, choć senackie osiągnięcia Krzysztofa Cugowskiego i przypadek perkusisty brytyjskiej kapeli Blur, który przepadł w ostatnich wyborach do Izby Gmin, mogą łatwo zniechęcić ewentualnych następców i ich potencjalnych zwolenników. Ale jak wynika z wydanej w latach 90. książki prof. Davida T. Canona „Aktorzy, sportowcy i astronauci: polityczni amatorzy w Kongresie Stanów Zjednoczonych”, amatorzy w polityce pojawiają się tylko okazyjnie, wtedy, kiedy nie mają konkurencji ze strony prawdziwych, bardziej doświadczonych polityków.

 

Nie przez przypadek w tytule książki Canona aktorzy znaleźli się na pierwszym miejscu. Bo przynajmniej w USA (i w Azji Południowej, darzącej kino takim samym uwielbieniem) aktorstwo – i w mniejszym stopniu udana kariera sportowa lub trenerska, a także udział w wojnach i przebywanie w niewoli wroga – jest dobrym sposobem na wejście do wielkiej polityki bocznymi drzwiami, bez żmudnej wspinaczki po partyjnych szczeblach. Pod jednym wszakże warunkiem: celebryci, by zaatakować polityczny szczyt, muszą mieć spore doświadczenie w sprawach publicznych i ciężko na wybór zapracować.

Ta żelazna reguła sprawdza się pod każdą szerokością geograficzną. Pál Schmitt, co prawda nie aktor, lecz dwukrotny złoty medalista olimpijski w szermierce i od początku sierpnia prezydent Węgier, przez dwie dekady służył w dyplomacji, ma za sobą kadencję w Parlamencie Europejskim, to wystarczyło, by objął urząd o okrojonych kompetencjach, obsadzany przez parlament. Inaczej rzecz ma się ze stanowiskami, o których obsadzie decydują sympatie wyborców. Droga Josepha Estrady do pałacu prezydenckiego na Filipinach wiodła nie tylko przez plany filmowe: przez 17 lat był burmistrzem, dopiero potem senatorem i wiceprezydentem.

Polityczna misja

Ronald Reagan zamiłowania do aktywności społecznej i żarliwego antykomunizmu także nie wyuczył się na kursach aktorskich. Lata spędzone w Hollywood i telewizji dały mu rozpoznawalność, ale genialną umiejętność docierania do słuchaczy zdobył w fabrykach General Electric w czasie pogadanek z robotnikami organizowanych na zlecenie koncernu. Bez nich nie rozwinąłby się talent Wielkiego Komunikatora do opisywania świata przekonującymi i nieskomplikowanymi prawdami o „imperium zła”.

Zanim Reagan w Berlinie wezwał Michaiła Gorbaczowa do zburzenia muru berlińskiego, miał już za sobą doświadczenia pracy gubernatora i szefa stowarzyszenia amerykańskich aktorów. Także Arnold Schwarzenegger szybciej zbudował muskulaturę niż pozycję w Partii Republikańskiej. Dwukrotne zwycięstwo w wyborach na gubernatora Kalifornii, najbogatszego stanu Ameryki, to finisz długiej politycznej drogi austriackiego imigranta, rozpoczętej jeszcze w komitecie poparcia George’a Busha seniora oraz, co także nie bez znaczenia, ślubem z siostrzenicą JFK. Amerykańskich aktorów wyżywających się w polityce jest znacznie więcej, burmistrzowski epizod ma za sobą na przykład Clint Eastwood.

Aktorzy różnie spełniali swą polityczną misję. Reagan wszedł do panteonu wielkich amerykańskich prezydentów, Estrada dał się zapamiętać głównie z defraudowania publicznych funduszy. O ile w przypadku głów państw wyborcy zazwyczaj zachowują się odpowiedzialnie, o tyle folgują sobie przy okazji elekcji parlamentarnych i samorządowych, posyłając do ław poselskich bohaterów reality shows i niemających wiele do powiedzenia sportowców.

A stąd już tylko krok do wyborczych happeningów w rodzaju włoskiej aktorki pornograficznej Ciccoliny (która pięć lat we włoskim parlamencie spędziła na rozprawianiu o ochronie środowiska naturalnego i propagowaniu wolnej miłości), Polskiej Partii Przyjaciół Piwa albo Najlepszej Partii, która wiosną pod hasłembezpłatne ręczniki przy każdym gejzerze” opanowała radę miejską Reykjaviku i ma nawet swojego burmistrza, komika i byłego basistę zespołu rockowego Jóna Gnarra.

Historia pokazuje, że politycy nie wędrują w odwrotnym kierunku – od polityki do świata artystów. Gdy już przejdą na emeryturę, piszą wspomnienia, jeżdżą z wykładami i wielu z nich zarabia na tym krocie. Polityk, który był znaną gwiazdą, wzbudza podziw. Ludzie myślą, że oprócz tego, że ma głowę na karku i jest twórczy, chce czegoś więcej. Próbuje przekuć sławę w konkretne działania. Za to aktor czy piosenkarz, który w poprzednim wcieleniu był politykiem, jest naznaczony, więc o taryfie ulgowej można zapomnieć. Płyt z rzewnymi balladami Berlusconiego raczej nie kupują koneserzy neapolitańskich pieśni.

Polityka 34.2010 (2770) z dnia 21.08.2010; Świat; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Gwiazdy na urzędy"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną