Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Don Kichot w metrze

Nader Ralf

Ralf Nader Ralf Nader ragesoss / Flickr CC by SA
Ralf Nader, oryginał i etatowy kandydat na prezydenta, od pół wieku walczył z monopolem wielkich korporacji. Teraz wziął się za monopol dwóch partii i prezydenta Obamę osobiście.

17 miliarderów postanowiło naprawić świat – Ameryka ma być krajem sprawiedliwszym, gdzie biednym żyje się lepiej. Pieniądze posłużą im do założenia Partii Czystych Wyborów i sfinansowania jej kampanii. Partia wchodzi szturmem do Kongresu, rozbija monopol władzy republikanów i demokratów i Ameryka wkracza na drogę kapitalizmu z ludzką twarzą. W Kalifornii Warren Beatty wygrywa wybory z Arnoldem Schwarzeneggerem.

To wizja z książki „Tylko superbogacze mogą nas ocalić” autorstwa Ralpha Nadera, twórcy ruchu praw konsumentów, czterokrotnego kandydata trzecich partii na prezydenta. Człowieka, któremu Ameryka zawdzięcza pasy bezpieczeństwa w samochodach i – zdaniem krytyków – prezydenturę George’a W. Busha. Nader od półwiecza walczy z wielkimi korporacjami o interesy szarego człowieka. Tygodnik „Life” zaliczył go do stu najbardziej wpływowych Amerykanów XX stulecia. W XXI w. los się odwrócił – dawny postrach wielkiego biznesu w dzisiejszej Ameryce przypomina współczesnego Don Kichota.

Nader przyjmuje w podziemiu swego biura w Waszyngtonie, między półkami na książki, gdzie przesiaduje godzinami pogrążony w lekturze. Nie używa komputera, pisze na maszynie, a informacje w Internecie wyszukują jego współpracownicy. Wysoki, lekko pochylony, nie wygląda na swoje 76 lat. Pracuje siedem dni w tygodniu.

Zagończycy Nadera

Swoją książkę nazywa utopią praktyczną. Jej bohaterowie miliarderzy są prawdziwi, to legendarny inwestor giełdowy Warren Buffett, William Gates Sr. (syn Billa), który walczył z planami republikanów, aby znieść podatek od spadków, założyciel telewizji CNN Ted Turner, George Soros i inni. Nader zna ich osobiście. – Trzeba uruchomić wyobraźnię. Mnóstwo ludzi chce zmian, większej równości szans, ale nie mają pieniędzy, by to urzeczywistnić. Moi bohaterowie są starzy, mają inną perspektywę. Rozmawiałem z nimi są równie zniechęceni jak ja. Nie podoba im się kierunek, w którym zmierza Ameryka – mówi.

Kiedyś udawało mu się bez tej ucieczki w świat utopii. Po studiach prawniczych na Harvardzie rozpoczął praktykę adwokacką, ale nie było to jego powołaniem. Z domu, gdzie ojciec, imigrant z Libanu, właściciel restauracji, stale perorował o polityce i sprawiedliwości, wyniósł pasję do działalności publicznej. Plonem pracy w komisji Kongresu badającej wypadki drogowe stała się wydana w 1965 r. książka „Niebezpieczne przy każdej szybkości”, klasyka śledczego dziennikarstwa, w której ukazał, jak koncerny samochodowe lekceważą bezpieczeństwo użytkowników aut.

Nader stał się ich wrogiem numer jeden – General Motors wynajął detektywów, aby znaleźć na niego haki. Podsuwano mu prostytutki i podsłuchiwano telefony. Koncern przegrał z kretesem. Szum wywołany książką i zgromadzonymi dowodami zaniedbań doprowadził do uchwalenia ustawy o bezpiecznych pojazdach, w której zobowiązano producentów aut do instalowania pasów bezpieczeństwa. Nader pozwał General Motors do sądu i wygrał 425 tys. dol. odszkodowania.

Przeznaczył je na finansowanie dalszych kampanii – o rekompensaty dla ofiar wadliwych produktów, walkę z energią nuklearną, o ochronę środowiska, zdrową żywność, prawa imigrantów i swobodę dostępu do informacji. W 1971 r. założył Public Citizen, organizację tropiącą nadużycia rządu i wielkich korporacji w imieniu konsumentów i zwykłych obywateli, liczącą dziś ponad 140 tys. członków. Jego charyzma i wytrwałość przyciągnęły do niego setki młodych ludzi, pomagających mu w demaskowaniu korupcji i zaniedbań. Nazwano ich Nader’s Raiders – Zagończycy Nadera. Dzięki niemu w latach 70. doszło do utworzenia agencji ochrony środowiska, federalnej administracji BHP i komisji ds. bezpieczeństwa artykułów konsumpcyjnych.

Jego działalność przyczyniła się do zmiany układu sił w sądach, gdzie zwykli Amerykanie przegrywali dotąd z wielkimi korporacjami spory o rekompensaty za szkody i krzywdy. Wraz z innymi prawnikami, specjalistami od odszkodowań, przeforsował reformy systemu dochodzenia roszczeń w sporach sądowych, co zwiększyło prawa skarżących i dało im lepsze możliwości wygrywania procesów. Pomagała jego sława i reputacja bezinteresownego bojownika o sprawę, która czyniła pozwy – dziś często kontrowersyjne – wiarygodnym polem walki o sprawiedliwość. Wysokie odszkodowania otrzymały ofiary rakotwórczego azbestu, niesprawnych opon w samochodach i rodziny palaczy umierających na serce i nowotwory.

Nader ma poczucie przynajmniej częściowego spełnienia. – Udało nam się udokumentować rzeczywistość. Poprzez pozwy sądowe pokazaliśmy tyranię korporacji. Musimy jednak złamać tyranię dwóch partii – mówi.

Z czasem bowiem nabrał pewności, że u podłoża niesprawiedliwości leży polityka. Chociaż obecny prezydent w oczach wielu uchodzi za groźnego dla Ameryki socjaldemokratę, Nader ma inną opinię, jest raczej Obamą rozczarowany. – Liczyłem na zmiany. Obama zdobył silny mandat i miał większość w Kongresie. Ale on nie lubi konfliktów, nie walczy z potężnymi lobbies, woli się z nimi dogadywać. Na samym początku obsadził rząd ludźmi z Wall Street. Większość jego współpracowników to sojusznicy korporacji. W ten sposób od razu związał sobie ręce – tłumaczy Nader.

Nie uważa, że Obama to pragmatyk, który napotykając opór dąży do celu powoli, polityką drobnych kroków i kompromisów. Według niego, są dwa rodzaje przywódców. Układający się – jak Obama, i transformacyjni – jak Franklin Delano Roosevelt. Pierwsi biorą zastany system takim, jaki jest, i próbują zawierać układy. Drudzy starają się go zmieniać – odbierać część władzy niewielu i przekazywać ją większości. Obama nie jest tym zainteresowany. W żadnej jego reformie nie widać przesunięcia władzy na rzecz konsumentów, pracowników, akcjonariuszy.

 

 

Partie korporacji

Zdaniem Nadera, prezydent zmarnował okazję rzeczywistej naprawy opieki zdrowotnej. Uchwalona ustawa – przypomina Nader – nie przewiduje utworzenia państwowej ubezpieczalni, która konkurowałaby z prywatnymi i wymuszała obniżkę ubezpieczeń. Wzorem jest dla niego istniejący w Kanadzie i Europie system powszechnych ubezpieczeń finansowanych z podatków. – Według sondaży, popierało ten system 59 proc. lekarzy. Popierało go wielu demokratów w Kongresie, ale czekali, co powie Obama. On to skreślił. Od początku ustawił się na straconej pozycji – mówi.

Nader twierdzi też, że Obama odwraca się plecami do tych, którzy wysłali go do Waszyngtonu. Wie, że nie mają dokąd pójść, bo z republikanami im nie po drodze. I dlatego właśnie tyrania dwóch partii blokuje powstanie jakiejkolwiek alternatywy. Demokraci bronili interesów świata pracy do końca lat 70., kiedy zaczęli konkurować z republikanami o fundusze wielkiego biznesu. – W efekcie mamy w USA dwie partie, które są partiami korporacji; nie ma partii opozycyjnej.

Dlatego w 1996 r. sam wystartował w wyborach prezydenckich jako nieformalny kandydat marginesowej Partii Zielonych. Dostał się na listę w 22 stanach i zdobył 0,71 proc. głosów bezpośrednich. Do następnej próby, w 2000 r., przygotowywał się już starannie. Udane inwestycje na giełdzie, gdzie zarobił 3 mln dol. na zwyżce akcji firm High Tech, pozwoliły mu dofinansować własną kampanię. Miał poparcie lewicy, niechętnej Clintonowi z powodu jego ugodowej polityki wobec republikanów. Na wiec w Nowym Jorku przyszło 15 tys. ludzi, w tym gwiazdy Hollywood. Tym razem zagłosowało na niego 2,88 mln wyborców, czyli prawie 3 proc. elektoratu.

Na Florydzie, gdzie rozstrzygał się wynik wyborów, Nader uzyskał prawie 100 tys. głosów, a zwycięstwo przyznano tam George’owi W. Bushowi różnicą 537 głosów, obliczanych na osławionych dziurkowanych kartach wyborczych. Demokraci, rozgoryczeni porażką Ala Gore’a, nie mieli wątpliwości: winien jest Nader – gdyby nie zabrał głosów wiceprezydentowi, historia Ameryki potoczyłaby się inaczej. Zarzucono mu sabotowanie własnych ideałów, które przecież reprezentują demokraci, oskarżono o wybujałe ego, nazwano psujem. Jeden z komentatorów napiętnował go jako leninistę, bo wyznaje filozofię: im gorzej, tym lepiej. Dostawał listy z pogróżkami. Odwrócili się od niego nawet działacze Public Citizen, organizacji chroniącej zdrowie i bezpieczeństwo publiczne, dla których był kiedyś idolem i mentorem.

Nader odrzuca krytykę – miał prawo do ubiegania się o Biały Dom, a o wyniku głosowania rozstrzygnął Sąd Najwyższy. „Wybory ukradziono, szukajcie złodzieja” – mówił wówczas. Mimo utraty dawnych fanów nie ustąpił i w 2004 r. ponownie stanął w szranki jako niezależny kandydat. Dostał 0,38 proc. głosów. Podobnie dwa lata temu. Mimo kryzysu i rosnącego bezrobocia na spotkania przedwyborcze ze słynnym obrońcą biednych i skrzywdzonych przychodziło po kilkadziesiąt osób. W wyborach poparło go 0,56 proc. Amerykanów.

Dziś procesuje się z Partią Demokratyczną za zablokowanie w 2004 r. jego kandydatury w kilkunastu stanach. Szuka dziwnych sojuszników – oprócz flirtu z miliarderami pochwalił libertariańskiego republikanina Rona Paula za jego kampanie antywojenne. I wciąż wierzy w możliwość powstania w USA silnej niezależnej partii, która rozsadzi obecną „wybraną dyktaturę dwóch partii”. – Mamy poważne argumenty. Jedna trzecia Amerykanów określa się jako niezależni. 60 proc. uważa, że w USA powinna być silna trzecia partia, chociaż przyznają, że gdyby taka się pojawiła, nie będą na nią głosować. Więc to wymaga czasu. Ale jest możliwe. Trzeba tylko na to naciskać i nie przejmować się oszczerstwami – mówi.

Obsesje Nadera

Ralpha Nadera nie ma co pytać o życie prywatne – odmawia osobistych wynurzeń. Umacnia to otaczającą go aurę tajemniczości. Pozostał starym kawalerem – podobno z braku czasu na rodzinę; noce spędza na lekturze projektów ustaw. Nie bywa prawie na salonach, unikając imprez towarzyskich niezwiązanych z pracą. Czasami pozwala sobie na kino lub sport w TV. Ma prawo jazdy, ale nigdy nie miał samochodu; jeśli już musi – jak mówi – jedzie pożyczonym. Zwykle jednak korzysta z metra i autobusów. To trochę wybór ideowy: niedorozwój publicznego transportu w USA to jedna z jego obsesji.

Czy za dwa lata wystartuje w wyborach? Jeszcze się nie zdecydował... Niech tym razem zastąpi go Jim Hightower, barwny populista z Teksasu, prześmiewca establishmentu. „Dlaczego ja mam znowu to robić?”. W 2012 r. będzie miał 78 lat.

Na pożegnanie wręcza mi stos książek – własnych i napisanych przez jego politycznych przyjaciół. Jest wśród nich album zdjęć „W cieniu władzy” wenezuelskiego fotografa Kike Arnala. Czarno-białe obrazy nieznanego turystom Waszyngtonu: narkomani wstrzykujący heroinę, pogrzeby czarnych chłopców zabitych w walkach gangów, rudery w murzyńskiej Anacostii, czarne kobiety-szkielety umierające na AIDS, bezdomni w parkach i na stacjach metra. – Nie ma pan pojęcia, ile jest nędzy i nieszczęścia w tym mieście – mówi Nader, mieszkaniec stolicy supermocarstwa.

 

Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.

Polityka 36.2010 (2772) z dnia 04.09.2010; Świat; s. 94
Oryginalny tytuł tekstu: "Don Kichot w metrze"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną