Najpierw w wywiadzie dla „Lettre International”, a teraz w książce „Niemcy same się likwidują” wyraził to, co wielu Niemców myśli, ale krępuje się publicznie powiedzieć, że mieszkający w Niemczech muzułmanie są obciążeniem i zagrożeniem, bo nie chcą się ani integrować, ani uczyć, żyją z niemieckich zasiłków jak u pana boga za piecem i plenią się na potęgę rodząc „dziewczynki w chustach na głowach”.
Debata wokół tych tez jest dziwaczna. Z jednej strony wywołują święte oburzenie wszystkich politycznie poprawnych „dobrych ludzi”, którzy uważają, że to Niemcy - jako państwo i społeczeństwo – bardziej powinny się troszczyć o integrację muzułmanów. Z drugiej natomiast strony zbiera długie eseje konserwatystów – jak choćby współwydawcy "Frankfurter Allgemeine Zeitung" Franka Schirrmachera – który wije się między akceptacją wielu spostrzeżeń Sarrazina i demonstracyjnym zdystansowaniem się od jego książki.
Dopiero absurdalna uwaga Sarrazina, że wszystkich Żydów łączy ten sam gen, wywołała zgodne oburzenie. Aż trudno się oprzeć wrażeniu, że przyjęto ją z ulgą, ponieważ nareszcie można się od niego jednoznacznie odciąć. Wicekanclerz Guido Westerwelle pomstuje, że tezy Sarrazina są „wodą na młyn rasizmu i antysemityzmu”. Przewodniczący SPD, Sigmar Gabriel, zapowiada usunięcie rasisty z partii. Tylko "Frankfurter Allgemeine" przestrzega przed spychaniem go do rasistowskiego narożnika przypominając, że Sararzin wielokrotnie podkreślał, że podziwia żydowską inteligencję, a tezy o wspólnym kodzie genetycznym Żydów, ale i Basków zapożyczył z poważnych opracowań, które - bez oskarżeń o rasizm - cytowała także "Jüdische Allgemeine".
Jednak istotą sporu wokół Sarrazina nie jest anty- czy filosemityzm, lecz kulejąca integracja muzułmanów. To zresztą drażni także wielu niemieckich muzułmanów, jak choćby Benjamina Idriza, imama w bawarskim Penzbergu, który swym wiernym mówi otwarcie, że walka o integrację muzułmanów w Niemczech będzie przegrana, jeśli muzułmanie nie zrozumieją, że także są sami sobie winni, bo nie rozwijają „lojalności wobec tego kraju”, i nie chcą pogodzić swej religii z nowoczesnością. Za takie poglądy wielu muzułmańskich działaczy nazywa imama idiotą i głupcem.
Problem z Thilo Sarrazinem polega na tym, że poruszył problem autentyczny, ale sformułował go w sposób tak prowokujący i plakatowy, że jedni są oburzeni, a drudzy zacierają ręce. To prawda, że integracja muzułmanów przebiega w Niemczech o wiele bardziej opornie niż Greków, Włochów czy Polaków. A w wielu niemieckich miastach powstały muzułmańskie dzielnice. Socjologowie od dawna mówią o „światach równoległych”, a chadecki minister spraw wewnętrznych, Wolfgang Schäuble w 2006 zainicjował „Konferencję islamską”, która miała doprowadzić do wypracowania między innymi euro-islamu wykładanego muzułmanom po niemiecku w niemieckich szkołach.
Jednak wielkie organizacje muzułmańskie jak turecka Milli Görüs opierają się przed integracją broniąc tradycyjnej tożsamości muzułmańskiej – na przykład urzędowego zwalniania muzułmanek z gimnastyki i pływania. Faktem jest też, że wielu muzułmanów nawet w trzecim pokoleniu nie zna wystarczająco niemieckiego i nie awansuje w niemieckim społeczeństwie. Jednak to nie sam islam jest przyczyną nieudanej integracji, lecz stawianie przez wielu muzułmanów religii ponad zasadami liberalnego państwa opartego na zasadach wolności.
Wielu, nie znaczy wszystkich. W czasie gdy Sarrazin prowokował opinię wywiadem w „Lettre” a niemieckim rynku ukazała się książka chadeckiego polityka Armina Lascheta „Republika ludzi z awansu. Imigracja jako szansa” dokumentująca przykłady bardzo udatnej integracji muzułmanów. I pewnie rację ma Mathias Drobinski z "Süddeutsche Zeitung" gdy alarmistyczny ton Sarrazina zalicza do powracającego falami niemieckiego pesymizmu kulturowego. Spengler się kłania. Ale Zachód nadal istnieje…