Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Kto daje i zabiera...

Pomoc źle ulokowana - nieskuteczna

Jean Michel Turpin / GAMMA / BEW
Z jednej strony państwa rozwinięte obsypują biedne kraje pomocą rozwojową. Ale z drugiej, świadomie i systematycznie utrwalają ich niedolę.

Nad wielkim słonym jeziorem Turkana w północnej Kenii stoi ogromna przetwórnia ryb. Wybudowała ją w latach 90. norwesko-izraelska organizacja charytatywna, żeby pasterzom żyjącym na pustyni wokół jeziora zapewnić cywilizowane i stałe źródło dochodu. Nikt jednak nie wziął pod uwagę, że linia brzegowa jeziora się przesuwa. Wkrótce jezioro znalazło się kilka kilometrów od fabryki, a duży trawler, który kupiono i przywieziono z drugiego końca świata, zatonął podczas dziewiczego rejsu, bo przyzwyczajeni do małych łódeczek rybacy nie potrafili sobie z nim poradzić.

Przetwórnia znad jeziora Turkana trafiła już do podręczników jako przestroga, jak nie należy pomagać. Takich przykładów można znaleźć oczywiście więcej: drogi kończące się w środku dżungli albo plakaty z informacjami, jak chronić się przed HIV, wydrukowane w językach, których nie znali ich adresaci. William Easterly, były ekonomista Banku Światowego, w niedawno wydanej książce policzył, że przez ostatnie 50 lat Zachód wydał 2,3 bln dol. na pomoc rozwojową – z efektem, jak uważa, mizernym.

To jednak tylko część prawdy. Nicholas Kristof, komentator „New York Timesa”, specjalizujący się w pisaniu o najbiedniejszych krajach świata, lubi przypominać, że w 1960 r. zmarło na całym świecie 20 mln dzieci poniżej 5 roku życia. W tym roku umrze ok. 8 mln takich dzieci (a ludzi w 1960 r. było o połowę mniej niż dziś, więc proporcjonalnie spadek śmiertelności jest jeszcze większy). Chociaż nadal umiera zbyt wiele małych dzieci, to zaznacza się gigantyczny postęp – osiągnięty m.in. dzięki wielkim kampaniom szczepień, dzięki edukowaniu matek i dożywianiu małych dzieci, prowadzonym w najbiedniejszych krajach za pieniądze z pomocy rozwojowej. Ale prawdą jest i to, że pomoc rozwojowa jeszcze żadnego kraju nie wydobyła z nędzy. Dlaczego? Także dlatego, że bogate kraje naprawdę nie ułatwiają biednym wyjścia z biedy.

Dopłaty i ich ofiary

Zachód jedną ręką daje, drugą zabiera. Ambrosius z Ugandy opowiada o farmie swojego ojca: małym poletku, na którym hodował on banany. Niewiele jednak miał z nich pożytku. – Chociaż nasze banany są bardzo tanie, nie możemy ich sprzedawać do Europy – wyjaśnia. – Europejczycy mówią, że nie spełniają norm. Banany były znacznie krótsze i miały trochę inny kształt niż te, które są w waszych sklepach. Smakowały jednak co najmniej równie dobrze.

Ojciec Ambrosiusa Kibuuki i jego sąsiedzi padli ofiarą mechanizmu, który ma zapewnić ich europejskim i amerykańskim kolegom wysoki poziom życia. Skomplikowany i kosztowny system dopłat sprawia, że europejscy i amerykańscy rolnicy – chociaż produkują znacznie drożej niż zarabiający średnio 30 dol. miesięcznie Ugandyjczycy – mogą sprzedawać produkty rolne na światowym rynku po niższych cenach. Równocześnie za pomocą wysokich ceł i rozmaitych innych barier (np. odpowiednio ustawionych norm sanitarnych) kraje bogate odcinają żywności z Trzeciego Świata dostęp do własnych rynków. W ten sposób najbiedniejsi tracą zyski z eksportu jedynych towarów, jakie mogą wyeksportować, i które mogłyby stać się kołem zamachowym ich gospodarek.

Skutki, które przynoszą wysokie dopłaty do rolnictwa, widać najlepiej na przykładzie międzynarodowego handlu bawełną. 25 tys. farmerów z południowych stanów USA otrzymuje rocznie 3–4 mld dol. dotacji z budżetu federalnego. Dzięki temu są w stanie sprzedawać bawełnę na rynkach międzynarodowych znacznie taniej od konkurencji – w tym od kilku milionów chłopów z Mali i Burkina Faso. Bawełna jest głównym towarem eksportowym obu tych państw, w których dochód na głowę statystycznego mieszkańca jest blisko 100 razy mniejszy niż w Stanach Zjednoczonych. A ponieważ globalna gospodarka to system naczyń połączonych, tani amerykański eksport powoduje spadek cen skupu bawełny w Zachodniej Afryce, pogrążając miejscowych farmerów w jeszcze większej nędzy.

Ekonomiści nie mają wątpliwości, że Amerykanie na swoich wielkich zmechanizowanych farmach produkują drożej niż żyjący na skraju głodowej śmierci chłopi z Mali, którzy dysponują tylko siłą własnych mięśni. Przychód przeciętnego amerykańskiego farmera produkującego bawełnę przekracza jednak 1 mln dol. rocznie. Dzięki uzyskanemu z państwowych dopłat bogactwu tworzą oni wpływowe lobby, z którym musi się liczyć każdy kandydat na senatora i kongresmena.

Dopłaty do produktów rolnych to tylko jeden sposób zabierania biednym pieniędzy. Zachód ma np. wysokie cła na importowane produkty rolne, głównie z biednych krajów, a wymusza na nich niskie cła na produkty przemysłowe, które sam sprzedaje. Chętnie przyjmuje dobrze wykształconych imigrantów z biednych krajów, przyczyniając się do drenażu mózgów. Dopiero od niedawna przestało być tolerowane korumpowanie urzędników w biednych krajach przez wielkie zachodnie koncerny. Jeszcze kilka lat temu w niektórych krajach firmy te mogły sobie takie łapówki w majestacie prawa odpisać od przychodu.

 

 

Skutki uboczne

Sam system udzielania pomocy rodzi patologie. Najważniejszą jest biurokracja i wysokie koszty administracyjne, a im większa organizacja, tym większy problem. Najgorzej jest w ONZ. W Nairobi, stolicy Kenii, centrala Narodów Zjednoczonych to ogromny eksterytorialny kompleks budynków otoczonych wysokim płotem w drogiej dzielnicy Gigiri. 800 cudzoziemców i 2 tys. miejscowych pracuje w otoczeniu ogrodów i basenów z ozdobnymi rybami. W tym kompleksie mieści się m.in. centrala Habitatu, agendy ONZ zajmującej się poprawianiem warunków życia ludzi mieszkających w slumsach.

„Czynsze w Nairobi są na poziomie europejskim (...) płacą je dziesiątki tysięcy kochających Kenię ludzi, którzy prowadzą kochające Kenię projekty, żeby uratować Kenijczyków, Sudańczyków i innych od nędzy. Restauracje o nazwach Casablanca i Java, i Lord Errol karmią tych ludzi na wysokim poziomie, i wiele części Nairobi wygląda jak New York City – ironizuje kenijski pisarz Binyavanga Wainaina. – Możesz dostać cappuccino w Loki, gigantycznym obozie uchodźców w północnej Kenii”.

Skutkiem ubocznym takiego pomagania jest nie tylko wzrost czynszów w stolicy. Dobrze wykształceni Kenijczycy zamiast pracować w biznesie i rozwijać gospodarkę, idą do organizacji pomocowych, bo one po prostu płacą lepiej. Co gorsza, wielu tych drogich pracowników produkuje wyłącznie góry papieru. W czasie jednej z prób reformy ONZ podejmowanych przez Kofi Annana ustalono, że w latach 2000–2001 w organizacji odbyło się blisko 16 tys. spotkań i konferencji, a agendy ONZ opublikowały 6 tys. raportów. „Państwa członkowskie, zwłaszcza małe, często mają trudność z poradzeniem sobie z górami papierów, które trzeba przyswoić” – pisał potem ONZ sam o sobie – w kolejnym raporcie.

Patologii w systemie pomocy jest znacznie więcej. Bardzo szkodliwa jest tzw. pomoc wiązana: np. żeby wywiercić studnię na pustyni za pieniądze z bogatego kraju X, trzeba sprowadzić z bogatego kraju X maszyny i specjalistów – którzy zazwyczaj kosztują wielokrotnie więcej od miejscowych. Amerykanie posyłają do Afryki wyłącznie żywność własnej produkcji, znowu pośrednio subwencjonując swoje rolnictwo i podnosząc koszty pomocy, bo dochodzi transport. Pomaganie komplikuje jeszcze dodatkowo prawo. Polska np. od wielu lat nie może uchwalić ustawy o pomocy rozwojowej. Ponieważ jej nie ma, z przyczyn prawnych budżet państwa może finansować tylko projekty jednoroczne. Organizacje pozarządowe narzekają, że po rozpatrzeniu grantów na samo wykonanie projektu zostaje im czasami kilka miesięcy. To sprawia, że polskie pieniądze na pomoc są wydawane mniej sensownie.

Co się bardziej opłaca?

Często też naprawdę nie wiemy, jak pomagać. Nawet projekty pozornie łatwe – takie jak np. wspieranie nauki dzieci – w praktyce okazują się skomplikowane. Według Banku Światowego w typowym dniu szkolnym w Peru nie ma w pracy 11 proc. nauczycieli, w Bangladeszu – 16 proc., w Ugandzie – 27 proc., a w Indiach – 25 proc. W Indiach połowa pracujących nauczycieli nie prowadzi zajęć, zamiast tego dorabia udzielaniem korepetycji. Warunki nauki są fatalne. Źle przygotowani nauczyciele prowadzą lekcje w prymitywnym, pamięciowym systemie, o którym w Europie zapomnieliśmy już w XIX w.

Na dodatek mali uczniowie często chorują i nie przychodzą. Co z tym – realistycznie – da się zrobić? W sławnym już eksperymencie prof. Michael Kremer z MIT wspólnie z prof. Edwardem Miguelem z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley ustalili, że jednym z najbardziej skutecznych sposobów jest... prosta kuracja przeciwko pasożytom układu pokarmowego. W tropikalnych krajach cierpi na nie ponad 400 mln dzieci w wieku szkolnym: mają kłopoty z koncentracją, są anemiczne i niespokojne, często czują się źle i nie przychodzą do szkoły. Bezpieczna i skuteczna kuracja kosztuje 50 centów.

Ten eksperyment był wzorowany na testach, którym firmy farmaceutyczne poddają lekarstwa przed wprowadzeniem ich na rynek. Naukowcy ustalili, że prowadzona regularnie co pół roku terapia powoduje zmniejszenie nieobecności w szkołach aż o jedną czwartą! „To oznacza, że dzieci poddane regularnej kuracji otrzymują równowartość jednego dodatkowego roku edukacji – pisał prof. Kremer. – Ponieważ lepsze wykształcenie jest związane z wyższymi dochodami, szacujemy, że w zamian za każdego dolara wydanego na leczenie pasożytów społeczeństwo zyskuje 30 dol.”.

Według naukowców bardziej opłaca się zatem leczyć dzieci z pasożytów, niż zatrudnić dodatkowego nauczyciela w szkole. Podobne badania eksperymentalne są dziś bardzo modne wśród ekonomistów i innych naukowców zajmujących się pomocą rozwojową. Być może to jest właśnie przyszłość pomocy rozwojowej – starannie przemyślane, często drobne interwencje, których rezultaty można policzyć. Zamiast wielkiego uderzenia w biedę, na które nikogo dziś nie stać, precyzyjne uderzanie jej laserowym skalpelem.

Autor jest dziennikarzem „Gazety Wyborczej”.

 

PolitykaPAH

 

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną