Aleksandr Łukaszenka, sam były dyrektor sowchozu, lubi podkreślać, że Białoruś, pozbawiona surowców naturalnych, powinna czerpać dochody z eksportu płodów rolnych. Podczas akcji żniwnej radio i telewizja pokazują Łukaszenkę głaszczącego krowy, brodzącego w zbożu, codziennie informują też o ilościach wymłóconego ziarna.
Kiedy w lipcu i sierpniu pożary trawiły rosyjskie pola, prezydent zapowiedział, że Białoruś wzmocni pozycję negocjacyjną z wielkim sąsiadem. Oni sprzedają nam ropę i gaz – my im zaoferujemy zboże i ziemniaki, których Rosji w tym roku zabraknie. Zbożowo-ziemniaczana strategia negocjacyjna nie przyniosła jednak rezultatów, Rosjanie jakoś sobie poradzili.
Na Białorusi ziemia nadal należy do państwa, głównie do nierentownych kołchozów. Plony są niskie, więc wieś nie potrafi się utrzymać, generuje zaledwie kilka procent PKB, kosztując aż jedną piątą budżetu. Różnicę wyrównują zakłady przemysłowe, które dotują wielkie gospodarstwa, swoimi kołchozami opiekuje się bank centralny, zrzutka na jakiś kołchoz, na przykład remont cielętnika, to także częsty warunek stawiany inwestorom zagranicznym.
Jednocześnie białoruska wieś coraz bardziej się wyludnia, zaradni i młodzi przenoszą się do miast, ci, którzy zostają, pogrążają się w zalewanej samogonem beznadziei. Mieszczuchy zaglądają na wieś latem, gdy przyjeżdżają na dacze, by uprawiać działki z ziemniakami i innymi warzywami na własne potrzeby. Na daczę stać wielu, bo drewniany wiejski dom, z dużym obejściem, sadem, położony blisko lasu i z pięknym widokiem kosztuje kilka tysięcy złotych. Tyle co metr kwadratowy mieszkania w Mińsku.