Listopadowy zjazd niemieckiej chadecji odbył się w Karlsruhe. Jak przystało na parteitag, Angela Merkel wygłosiła płomienną mowę w obronie konserwatyzmu, po czym delegaci większością 90 proc. głosów ponownie wybrali ją na szefową CDU. Ciekawsze było to, co stało się potem: Merkel uroczyście pożegnała dwóch ostatnich rywali ze starej gwardii – Jürgena Rüttgersa, który w majowych wyborach utracił władzę w Nadrenii Północnej-Westfalii, i Rolanda Kocha, który w sierpniu sam złożył urząd premiera Hesji. Na zwolnione fotele wiceszefów CDU delegaci powołali dwie wschodzące gwiazdy chadecji – ministra środowiska Norberta Röttgena i minister pracy Ursulę von der Leyen. Oboje uchodzą za ludzi Merkel, ale to von der Leyen jest typowana na jej następczynię.
Pół roku temu o mało nie została prezydentem Niemiec. Gdy 31 maja Horst Köhler podał się do dymisji, media z miejsca okrzyknęły Ursulę von der Leyen jego następczynią – prezydenta wybiera w Niemczech parlament, a najpopularniejsza minister w rządzie wydawała się idealną kandydatką, sama nie kryła zresztą prezydenckich ambicji. Tłumaczono, że Merkel chce skończyć z tradycją wybierania na najwyższy urząd partyjnych grandów, spekulacje na temat prezydent von der Leyen karmiło najbliższe otoczenie pani kanclerz.
Ostatecznie kalkulacja polityczna przeważyła jednak nad solidarnością płci – do zamku Bellevue Merkel wysłała Christiana Wulffa, ostatniego, trzeciego rywala o przywództwo w partii. Von der Leyen przegrała, ale dostała też jasny sygnał, że kanclerz ma wobec niej poważniejsze plany.
Niemiecki paradoks
Urodziła się 52 lata temu pod Brukselą, gdzie jej ojciec Ernst Albrecht pracował jako dyrektor generalny we Wspólnocie Europejskiej. Do Niemiec wróciła dopiero w wieku 12 lat, rodzina osiadła pod Hanowerem, a kilka lat później Albrecht został premierem Dolnej Saksonii z ramienia CDU. Ojciec sześciorga dzieci nie krył się ze swoją liczną rodziną – Ursula i jej pięciu braci od małego pozowali do partyjnych folderów. Córka zamiast polityki wybrała jednak rodzinę – wyszła za lekarza i przedsiębiorcę Heiko von der Leyena, z którym mają siedmioro dzieci. Równolegle skończyła medycynę, napisała doktorat i zaczęła pracę w szpitalu, ale musiała ją szybko przerwać, gdy mąż otrzymał profesurę na Stanfordzie.
Do polityki von der Leyen weszła dopiero w 2001 r., pięć lat po powrocie ze Stanów. Miała 43 lata, gdy wystartowała na radną w dawnym okręgu wyborczym swojego ojca pod Hanowerem. Dwa lata później weszła do landtagu Dolnej Saksonii, a nowy premier landu Christian Wulff – ten sam, który został później prezydentem Niemiec – mianował ją ministrem do spraw społecznych. I tu jednak długo nie zagrzała miejsca. Gdy w 2005 r. chadecja wygrała wybory federalne, nowa kanclerz ściągnęła von der Leyen do rządu wielkiej koalicji. Została ministrem do spraw tego, na czym zna się najlepiej – rodziny, seniorów, kobiet i młodzieży. Ze strony Merkel było to mistrzowskie posunięcie: doświadczona matka wypełniła lukę w kompetencjach bezdzietnej kanclerz i zabezpieczyła socjalną flankę chadecji przed zakusami współrządzącej SPD.
Życiorys von der Leyen to niemiecki paradoks: z jednej strony tradycjonalizm matki siedmiorga dzieci, z drugiej postępowość kobiety, która dzięki własnemu samozaparciu wędruje na szczyty władzy. Von der Leyen wiele zawdzięcza ojcu – to on uruchomił lokalne struktury CDU, dzięki którym zrobiła błyskawiczną karierę – ale co najmniej tyle samo własnym umiejętnościom. Swobodna i błyskotliwa, od pierwszych dni w rządzie jest ulubienicą mediów i przekleństwem oponentów, którzy trafią na nią w telewizji. Korzysta z życiowego doświadczenia, a nie argumentów wojującego feminizmu, jak wiele koleżanek z lewicy. W kraju, gdzie klasa polityczna uchodzi za oderwaną od życia, wyborcy prędzej uwierzą matce siedmiorga dzieci niż partyjnemu technokracie pod krawatem. Poza tym, gdy odwiedza żłobki, widać, że naprawdę bawi się z dziećmi.
Matka narodu
Zdolność autokreacji tłumaczy sondażową popularność von der Leyen, ale nie wyjaśnia jej sukcesów w rządzie. A te są imponujące: w czasie czteroletnich rządów wielkiej koalicji wprowadziła pensje rodzicielskie i urlopy tacierzyńskie, uruchomiła też szeroko zakrojony program rozbudowy żłobków. Rząd zobowiązał się przez rok po porodzie wypłacać matkom 67 proc. ostatniej płacy (do kwoty 1,8 tys. euro), a okres ten można wydłużyć nawet do 14 miesięcy, jeśli ojciec również weźmie dwumiesięczny urlop opiekuńczy. Pierwsze ma zachęcić do rodzicielstwa młode karierowiczki z klasy średniej, drugie – skłonić młodych ojców do angażowania się w wychowanie dzieci. Powrót do pracy ma im z kolei ułatwić gęstsza sieć żłobków.
Reforma świadczeń rodzicielskich nadała von der Leyen tytuł matki narodu, ale nie wszystkie jej posunięcia budzą podobny entuzjazm. Gdy zażądała blokady dostępu do stron z pornografią dziecięcą, aktywiści internetowi okrzyknęli ją Cenzursulą, ostatnio naraziła się długotrwale bezrobotnym, proponując, by w zamian za zasiłki sprzątali ulice i parki. Po wyborach w 2009 r., gdy wielką koalicję zastąpił rząd chadecko-liberalny, chciała być ministrem zdrowia, ale Merkel przydzieliła jej resort pracy – ministerstwo z największym budżetem i miejsce w rządzie tuż obok wicekanclerza. W parze z zaszczytami przyszły nowe obowiązki: w grudniu musiała bronić w Bundestagu podwyżki zasiłków dla bezrobotnych o marne 5 euro. Gdy szef SPD osobiście ją atakował, świeżo upieczona posłanka bez wahania usadziła go ciętą ripostą.
Drobna, energiczna, przystojna, zawsze z szerokim uśmiechem – von der Leyen to przeciwieństwo Merkel. Podczas gdy szefowa CDU musiała maskować swoją płeć, by przetrwać, a później zawojować patriarchalną chadecję, minister pracy swobodnie szafuje osobistym urokiem. Ale to, co podoba się wyborcom, budzi rosnący niepokój konserwatystów CDU. Dla nich von der Leyen jest zbyt liberalna, uosabia emancypację i równouprawnienie, które do niemieckiej chadecji nigdy na dobre nie zawitały, a teraz mogą zmieść wewnętrzny porządek. Merkel wycięła w pień samców alfa, ale wie, że nie zdąży już zmodernizować CDU. Dlatego awansowała do prezydium von der Leyen i zapewnia jej polityczną protekcję – razem z Röttgenem mają odnowić niemiecką chadecję i przejąć schedę po Merkel.
Księżniczka koronna
O tym, kiedy ustąpi, zadecyduje sama kanclerz i raczej nie będzie kurczowo trzymać się stołka jak jej męscy poprzednicy. Na razie jednak nie musi o tym myśleć: po burzliwym pierwszym roku rządów CDU/CSU–FDP ustała gwałtowna krytyka koalicji i samej Merkel. Gospodarka kwitnie, bezrobocie spada i jakkolwiek kanclerz nie stoi już tak wysoko w sondażach, ma wszelkie dane po temu, by rządzić do końca kadencji – co nie znaczy, że poprowadzi chadecję do wyborów w 2013 r. Gdyby miała je przegrać, władza w partii niemal na pewno przejdzie w ręce konserwatystów, a tego Merkel chce za wszelką cenę uniknąć.
Dlatego będzie raczej dążyła do przekazania szefostwa CDU von der Leyen, by to ona była twarzą następnej kampanii wyborczej. Najpierw popularna minister musi jednak zapuścić korzenie w chadecji. Ubocznym skutkiem szybkiego awansu von der Leyen jest brak partyjnego zaplecza, na którym mogłaby się oprzeć, gdy zabraknie protektorki. Jej najgroźniejszym rywalem będzie popularny minister obrony, baron Karl-Theodor zu Guttenberg – niebawem zostanie liderem bawarskiej CSU, a z czasem przyciągnie też konserwatystów z CDU. Von der Leyen może liczyć na partyjnych liberałów, ale kluczem do przywództwa będzie jak zwykle środek – to o niego rozegra się bój w łonie chadecji.
Gdy ktoś nazwał von der Leyen „księżniczką koronną” Angeli Merkel, powiedziała: „Nie akceptuję w ogóle tego słowa. Jestem samodzielną osobą w obrębie partii”. I na tym polega dziś jej największy problem.