Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Tu nie ma innej drogi

REPORTAŻ: Jakutów wspomnienia o łagrach

Tomtor znany jest bardziej z niskich temperatur niż drogi, którą w nieludzkich warunkach budowali więźniowie GUŁAGU. Tomtor znany jest bardziej z niskich temperatur niż drogi, którą w nieludzkich warunkach budowali więźniowie GUŁAGU. Michał Książek / Polityka
Niektóre z jezior w dolinie Indygirki powstały po ostatnim zlodowaceniu, inne 60 lat temu wydłubali łagiernicy, ryjąc w wiecznej zmarzlinie żwir na nasyp drogi Magadan-­Jakuck.
To już współczesny słup graniczny, a nie nagrobek zesłańca. Reporterów i turystów zwodzi ta sama co w łagrach technika wykonania napisu: jest wykłuty w blasze.Michał Książek/Polityka To już współczesny słup graniczny, a nie nagrobek zesłańca. Reporterów i turystów zwodzi ta sama co w łagrach technika wykonania napisu: jest wykłuty w blasze.
W Tomtorze (nazywanym wówczas Boroghon) zachował się do dziś budynek poczty, gdzie Warłam Szałamow odbierał i zostawiał listy do  Borysa Pasternaka.Michał Książek/Polityka W Tomtorze (nazywanym wówczas Boroghon) zachował się do dziś budynek poczty, gdzie Warłam Szałamow odbierał i zostawiał listy do Borysa Pasternaka.
Więźniów nie ma już pośród żywych, ale Klara Siemionowna widziała GUŁAG na własne oczy.Michał Książek/Polityka Więźniów nie ma już pośród żywych, ale Klara Siemionowna widziała GUŁAG na własne oczy.

Raz na kilka tygodni przez Tomtor przemyka wypchany cudzoziemcami UAZ, pędzący z Jakucka do oddalonej o 40 km wsi Ojmiakon. Miejscowi próbują wytłumaczyć turystom, że stacja meteorologiczna Ojmiakon, gdzie zarejestrowano najniższe temperatury na Ziemi (cztery lata temu minus 71 st. C), znajduje się tu, w Tomtorze, ale zdobywcy bieguna zimna uparcie pędzą do wsi o sławnej nazwie. Tymczasem Jakuci i Eweni Ojmiakonem nazywają też cały obszar wokół górnego biegu Indygirki, czyli jakieś 100 tys. km kw. gór, dolin rzecznych i źródlisk. Na przełomie lat 30. i 40. terytorium to weszło w skład ziem zarządzanych przez Dalstroj, stalinowskie przedsiębiorstwo, które rękami rabów Siewwostłagu (Północno-Wschodnie Poprawcze Obozy Pracy) miało wydobyć złoto z basenów rzek Kołymy i Indygirki. O tym, że Ojmiakon był jedną z wysp Archipelagu Gułag, pamiętają już chyba tylko miejscowi. Mieszka ich tu zaledwie 15 tys., dużo mniej niż zginęło w okolicznych łagrach.

Pierwszy szef Dalstroju Edward Piotrowicz Bierzin nie mógł bez bitych dróg zabrać się za wydobycie złota na terytorium 3 mln km kw., ledwie omotanego siecią konnych i reniferowych ścieżek. Pierwszy trakt zbudował w latach 30. z Magadanu nad Morzem Ochockim do Ust-Nery nad Indygirką. Drugiego nie zdążył, bo rozstrzelało go NKWD. Kolejna strojka ruszyła w początkach lat 40., od leżących na magadańskiej trasie łagrów w Kadykczanie do Chandygi nad Ałdanem, i dalej na Jakuck. Trasę (jak nazywają drogę tutejsi) budowali jednocześnie ze wschodu i zachodu, wzdłuż łańcucha łagrów rozsianych między Ałdanem i Indygirką na przestrzeni prawie tysiąca kilometrów. Stare zony dobrze widać na mapach z 1949 r. Można je wygrzebać w kartograficznym sklepie Globus w Jakucku, wszystkiego 80 rubli (8 zł) za sztukę. Niektóre rozpadają się w rękach, wszystkie opatrzone są klauzulą siekrietno.

W okolicach Tomtoru były trzy zony, w jednej z nich (w Kujdusunie) pisał swoje wiersze o rosyjskiej Północy Warłam Szałamow (nie tak znane jak opowiadania). Był 1953 r., a Klara Siemionowna Baiszewa miała dopiero 10 lat.

Opowieść Klary: dziewięć palców

Moją siostrę o mały włos nie zjedli zeki budujący most na rzece Suntar – opowiada zagadnięta o łagry Klara Siemionowna (zek to więzień Gułagu skazany na roboty katorżnicze; słowo pochodzi od rosyjskiego wyrazu zakluczonnyj, zapisywanego skrótowo z/k – przyp. red.). Kiedyś jej ojciec pędził kilkanaście renów znad jeziora Choroto do doliny Suntaru i musiał przejść przez most, na którym jeszcze trwały roboty. Wygłodniali półludzie zdołali odciąć z juków rena malutką kołyskę, w której spała Katia, siostra Klary. Dopiero widok ojcowskiego karabinu i reakcja obozowego strażnika ostudziła kanibali.

Do dziś w nielicznych wioskach Ojmiakonu zachowały się opowieści o krewnych, którzy zaginęli bez śladu na oblepionej łagrami trasie. A jakie rozmiary miał kanibalizm w kołymskich obozach pracy, opisuje Szałamow w opowiadaniu „Riwwa-Roczczi”: wygłodniali kryminaliści wyrżnęli i zjedli frajerów, z którymi po amnestii w 1953 r. płynęli na parowcu z Chandygi do Jakucka. Powszechnie znana też była praktyka zabierania na ucieczkę tzw. krowy, czyli naiwnego więźnia, który dla zbiegów miał być podążającym za nimi zapasem żywności.

Za zbiegami obozowi strażnicy posyłali myśliwych – Klara Siemionowna z trudem daje się namówić na dalszą opowieść o życiu przy drodze w latach 50. Myśliwy musiał przynieść odcięte ucho albo palec uciekiniera. Płacili mu za to mąką, machorką, patronami do karabinu. Miejscowi Eweni i Jakuci bardzo bali się uciekinierów i mieli ku temu powody. W jednej z opowieści, w jednolitej wersji powtarzanej w Ojmiakonie, Tomtorze, Ucziugeje, a nawet w Jakucku, w górach nad rzeką Ucziugej z rąk zbiegłego urki zginęła cała rodzina pasterza renów. Zabójca posłużył się toporem, który Jakuci i Eweni rzadko wnoszą do czumu (przenośnego namiotu). Wochrowcom zameldowały o nim – jak to nieraz bywało w ZSRR – dzieci; wystraszeni dorośli bali się pójść do pobliskiej stanicy Wochru (Woorużennaja Ochrana, ros. uzbrojona straż łagrowa, wochrowcy).

Tomtorski myśliwy polujący na ludzi nazywał się Stiepan Jefimow i zastrzelił 9 zbiegów. Zeki uciekali głównie latem i jesienią, często nad jeziora. Tam łowiąc ryby starali się zgromadzić prowiant na długą drogę do kolei, hen, w górnym biegu Leny. Stamtąd było już blisko na matierik, czyli kontynent, jak nazywano na Kołymie centralne rejony Rosji. A dla Ewena czy Jakuta wytropić zbiega w tajdze to tyle co złapać zająca w oko pętli czy gronostaja w paści.

Stiepan Jefimow, podobnie jak jego dwaj synowie, nie żyje. Zmarli – jak mówi Klara – złą śmiercią. Zła śmierć to nie wypadek drogowy czy zawał. Tak mówią w Jakucji, kiedy kogoś dźgną nożem, kiedy ktoś się powiesi, utopi, zapije albo strzeli sobie w łeb.

Opowieść Marii: jeździmy po trupach

Historię Jefimowa zna też Maria Polikarpowna Bojarowa, nauczycielka języka rosyjskiego w tomtorskiej szkole. W latach 70., po powrocie ze studiów w Leningradzie, zaczęła zbierać materiały o okolicznych łagrach. Jej izba pamięci to jedyne takie muzeum na Kołymie i w Ojmiakonie w całości poświęcone łagrom. Inne, krajoznawcze w samym Tomtorze, Tiopłym, w Ust-Nerze, mają tylko wystawę o historii drogi czy rodzimego sioła.

Ludzie tu niechętnie opowiadają o łagrach – mówi Maria Polikarpowna. Po zamknięciu poszczególnych zon, w miejscowościach wzdłuż drogi osiedlali się zarówno więźniowie, jak i ci, którzy ich pilnowali. Lepiej było nie wiedzieć, z kim je się obiad w przydrożnej stołówce, bo a nuż wochrowiec trafi na zeka, którego za Gułagu konwojował i szczuł psem, albo zek na swojego strażnika, który niedawno mierzył do niego z karabinu. W muzeum są księgi pamięci, pełne spisów nazwisk rozstrzelanych i rehabilitowanych ofiar, ale nie ma żadnego spisu katów.

Do dziś milicja podpala i burzy w górach stare zony: w stojących jeszcze barakach urządzają się szajki nielegalnych poszukiwaczy złota, raz na parę lat zamieszkują uciekinierzy z kolonii karnych z Jakucka i Magadanu. Łagier Nadieżda (z ros. nadzieja) podpaliła milicja, bo do jeszcze stalinowskich zapasów soli przychodziły czubuku, ginące owce śnieżne. Kłusownicy urządzili baranom rzeźnię w byłej zonie.

Z Gułagu najlepiej zachowała się ta droga, w której leżą ludzie jak w grobie. Jadąc do Jakucka, do Ust-Nery jeździmy po trupach – wyznaje pani Maria. O tym, że martwych zakopywali w nasypie trasy, opowiedział jej Aleksander Liubimow, były strażnik Wochru. Był jednym z niewielu miejscowych, którzy odważyli się na wspomnienia, a i to po szklance wódki. Dziś jeszcze zdarza się, że wezbrany strumień wymyje z nasypu kości, ubrania, narzędzia. Kości znajduje się też w tajdze, na jagodach czy grzybobraniu. Leżą na ziemi, pomyślisz: brzozowe gałęzie, a tu czaszka obok. Jeden z tomtorskich kierowców przywiózł z trasy ciemny łupek w kształcie miseczki. Służył mu za popielnicę, póki ktoś z gości nie rozpoznał czubka ludzkiej głowy.

Mojego ojca uratowały zające, to znaczy urodzaj na zające – zdobywa się na dalszą opowieść pani Maria. Był myśliwym w tomtorskim kołchozie Bolszewik, najlepszym wołoczatnikiem (myśliwy polujący na wilki) i traperem. Nikt po sezonie nie zdawał tyle futer, co on. Za stachanowskie normy dostał stalinowski medal i palnął nieszczęśliwie, że lepiej by mu mąki dla dzieci dali. Dostał 10 lat pod Chabarowskiem. Wochrowcy szybko rozpoznali w nim myśliwego i zwalniali do łowienia zajęcy dla naczalstwa. Spędzając całe dnie w tajdze sam mógł się wyżywić i uniknąć zony.

W latach wojny i tuż po niej, kiedy we wsiach i w łagrach nad Indygirką panował iście radziecki głód, zające i pardwy ratowały ludzi od śmierci. Pisze o tym Szałamow, wspomina wielu innych, którzy przeżyli Kołymę, potwierdza i Żenia Bułgakow, palacz z kotłowni w Tomtorze. Ba, może nawet opowiedzieć, jak sam łapie zające. Kiedy w piecach dobrze się już hajcuje, Żenia wyskakuje za wieś, snuje pętlę i umieszcza ją pośrodku zajęczej ścieżki; następnego ranka przychodzi po zamarzniętego zajca.

 

 

Opowieść Mikołaja: Stalin dobry i zły

Mikołaj Timofiejewicz mieszka kilkanaście kilometrów za Tomtorem, gdzie w pobliżu byłego łagru pasie 300 koni. Podróżnego z Polski chętnie przyjmie na noc. Lód na herbatę przynosi z jeziora, które przed laty wydłubali nieopodal w wiecznej zmarzlinie zeki. Droga Kadykczan–Chandyga przebiega tędy przez dolinę Indygirki, podmokłą i zabagnioną, szeroką na cały dzień marszu. Podmokły odcinek budowały dwa łagry, No3 i No2, rozmieszczone na przeciwległych krańcach doliny. Według mapy, No3 leżał na wzgórzu, zaledwie kilometr od domku Mikołaja. Tu odbywał wyrok Iwan Jegorowicz Leontiew z Amgi (centralna Jakucja). Do końca życia został w Ojmiakonie, pracował przy koniach Mikołaja.

Mówił, że trudno było zapamiętać imiona ludzi – wspomina Leontiewa Mikołaj. Tak szybko umierali, tak szybko przychodzili nowi. Na plecach zeki dźwigali szyny kolejki wąskotorowej, której wagonikami rozwożono wydłubany z bagien budulec. Jezioro powstało w miejscu, gdzie palili ogromne ogniska, by rozmrozić wieczną zmarzlinę – tak tylko można było wydrzeć jej kamienie i żwir. Ładowali to na taczki i do wagoników. Jeden wagonik pchało 8 ludzi. Najpierw przez bagna do drogi, potem wzdłuż jej nasypu. Najwięcej trupów było zimą, ale chowali ich dopiero wiosną. Zmarli czekali ułożeni na pryzmie, aż ziemia rozmarznie na dwa sztychy szpadla.

Lieontiewa też uratowały zające. Trzy dni polował dla Wochru, trzy ładował dla Dalstroju. Dziś też roi się od zajęczych tropów na małym wzniesieniu pod lasem, gdzie stał obóz. Choć łagier już nie istnieje, pod śniegiem znaczą się jeszcze zwały ziemi, którymi gacono niegdyś ściany. Powstałe na nich zaspy tworzą wyraźny prostokąt baraku z małą wysepką paleniska pośrodku. U podnóża łagru, już w zonie pracy, spod śniegu wystają resztki kilofów, burty wózków i fragmenty szyn, o które czasem ranią się konie Mikołaja. Jedna taka sterczy tuż przy drodze za jego domem, zdradzając, którędy biegły tory kolejki. Coś kusi, żeby podejść, strząsnąć śnieg i odczytać ledwie widoczny napis: im. Stalina.

Gdyby nie Stalin, nie mielibyśmy tej trasy. Do dziś tutaj nie ma innej drogi – tłumaczy Mikołaj Timofiejewicz, choć dopiero co nazywał Stalina ludobójcą i ludojadem. Gdyby nie Stalin, nie byłoby połączenia z Jakuckiem, zaopatrzenia w sklepie w Tomtorze, taniego węgla znad Ałdanu i gości eweńskiej i jakuckiej estrady, którzy co jakiś czas przyjeżdżają na biegun zimna z występami.

Są więc tutejsi wdzięczni Stalinowi za drogę. Za rewolucję, za industrializację i za wygraną wojnę z Hitlerem. Dlatego w Jakucku ma powstać pomnik wodza, w Mirnym stoi już kilka lat, w Amdze, skąd pochodził Leontiew, postawili popiersie jesienią minionego roku. W Magadanie stoi pomnik Bierzina, w miasteczkach Kołymy spotyka się ulice imienia funkcjonariuszy Gułagu, stawia się pomniki wochrowcom i naczelnikom łagrów, uczy o nich w szkołach.

Ot, choćby historia Konstantego Afanasjewicza Nieustrojewa, którego postać upamiętniło Muzeum Krajoznawcze w Tomtorze. Syn eweńskiego szamana chciał zostać strażnikiem na lotnisku, które zbudowano tu w 1943 r. dla tranzytu amerykańskich samolotów w ramach umowy lend-lease. Prosił i starał się tak bardzo, że choć nie znał słowa po rosyjsku, udało mu się dostać robotę: karabin i miejsce na wieżyczce. Pilnował lotniska, a więc także budujących i obsługujących je więźniów. Nikt nie zawaha się tu nazwać go bohaterem, tak jak bohaterami nazywa się 12 pozostałych strażników z Tomtoru, których zdjęcia widnieją na honorowym miejscu w muzeum.

Kto ośmieliłby się osądzać dziś byłych wochrowców i komendantów łagrów, choćby naczalnicę obozu nad rzeką Dyby? Miała pod sobą męską zonę, musiała więc trzymać mużyków twardą ręką. Działy się tam te same okropieństwa co w innych obozach, ale o tym nikt już nie pamięta. Eweni wspominają tylko z dumą, jak wieźli na renach brzemienną panią naczalnik do punktu felczerskiego w łagrze Nieżdanka, by mógł urodzić się przyszły prezydent Republiki Sacha (Jakucji) Wiaczesław Anatolijewicz Sztyrow.

Opowieści o chlebie

Iwan Jegorowicz Leontiew, o którym opowiadał Mikołaj Timofiejewicz, po wyjściu z łagrów wciąż nosił ze sobą coś do jedzenia. Podobnie jak Borys Icyn, przyjaciel magadańskiego pisarza Aleksandra Sandlera, który w łagrach przesiedział 15 lat. Sandler złapał się na tym, że najważniejszy w jego kuchni jest chleb, że bardzo dużo go zjada. Ludzie, którzy po raz pierwszy odwiedzają Rosję, dziwią się, że chleb zawsze jest na stole: na śniadanie, obiad, kolację. Na Syberii do kaszy i do ziemniaków, w Moskwie do spaghetti i do ryżu. Zwykły chleb, biały albo czarny, a każda kromka obowiązkowo przekrojona na pół.

Taka kromka zamarza w kieszeni po godzinie, dwóch szwendania się po łagrze No3, a gdy dojdziesz z Kujdusunu do kuchni Klary Siemionownej, jest już twarda jak kawałek drewna. Bezzębne zeki rozgrzewali pewnie pajdę za pazuchą albo jeszcze gdzieś głębiej, żeby mieć wolne ręce przy robocie. Zamarznięty chleb można też ssać jak pierś, wtedy starcza na dłużej.

Zekowską drogą w starych rozchodzonych walonkach i z kawałkiem chleba w gębie maszeruje się dobrze. Przygrzewa słońce, 40-stopniowy mróz nie dokucza tak bardzo. Przeszkadza tylko głupie uczucie jak na cmentarzu, gdy popchnięty w tłoku nastąpisz na czyjś grób.

Ale tutaj nie ma innej drogi.

Polityka 03.2011 (2790) z dnia 14.01.2011; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Tu nie ma innej drogi"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną