Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Co ma dla nas Obama

Wizyta Obamy: czego możemy się spodziewać?

Barack Obama nie ma poza Europą zbyt wielu sojuszników. Jednak na Polskę amerykański prezydent może liczyć. Barack Obama nie ma poza Europą zbyt wielu sojuszników. Jednak na Polskę amerykański prezydent może liczyć. Jason Reed/Reuters / Forum
Nadszedł już czas na pragmatyczne rozmowy. Wobec wagi współpracy wojskowej i gospodarczej Polski i USA kwestia wiz schodzi na dalszy plan.
Polscy dyplomaci zapewniają, że bezpieczeństwo wojskowe nie jest wcale najważniejszym rozdziałem wizyty Baracka Obamy w Warszawie. Na fot. F-16 już w Polsce.Peter Andrews / Reuters/Forum Polscy dyplomaci zapewniają, że bezpieczeństwo wojskowe nie jest wcale najważniejszym rozdziałem wizyty Baracka Obamy w Warszawie. Na fot. F-16 już w Polsce.
Ciągle przywódca wolnego świata, choć równocześnie Ameryki słabnącej, obolałej, której ani rywale, ani partnerzy nie ułatwiają życia.White House Ciągle przywódca wolnego świata, choć równocześnie Ameryki słabnącej, obolałej, której ani rywale, ani partnerzy nie ułatwiają życia.

Zwykle prezydent USA przyjeżdża do Polski na krótko i tylko raz w swej kadencji. Jeśli Barack Obama ma coś usłyszeć w Warszawie osobiście, to tylko teraz. To prezydent wybrany przede wszystkim w Europie, z ogromnymi nadziejami – w okresie największego od dziesięcioleci kryzysu gospodarczego, w latach wojen w Iraku i Afganistanie, niewygaszonych ognisk wielkich globalnych konfliktów. Ciągle przywódca wolnego świata, choć równocześnie Ameryki słabnącej, obolałej, której ani rywale, ani partnerzy nie ułatwiają życia.

Barack Obama nie ma poza Europą zbyt wielu sojuszników. Akurat na Polskę – kraj średniej wielkości, który z sukcesem przeszedł ważną transformację – Obama może liczyć. A my powinniśmy – po amerykańsku, to znaczy twardo i rzeczowo – mówić o perspektywie ściślejszej współpracy Polski z USA w trzech rozdziałach, które są na porządku dnia: bezpieczeństwo, gospodarka i pomoc krajom, które transformację mają przed sobą.

Coś drgnęło

Prezydent Lech Wałęsa mawiał, że nie chce amerykańskiej armii na polskiej ziemi. Zależy mu natomiast na stałej obecności amerykańskich generałów, a to General Electric, General Motors i najlepiej jeszcze paru innych. Dziś polityka polska się zmieniła: chociaż jesteśmy w Sojuszu Atlantyckim, Warszawa nieustannie zabiega o stałą obecność jakiegoś amerykańskiego wojska między Odrą a Bugiem. Marnie to szło całymi latami. Teraz z Obamą coś drgnęło. „Dopracowujemy ramy pierwszej w historii stałej obecności sił amerykańskich na naszej ziemi” – informują nasi dyplomaci zajmujący się sprawami bezpieczeństwa kraju.

Co to będzie? Jeszcze nie wiadomo. Amerykanie używają zwrotu aviation permanent detachement, oddział wydzielony sił powietrznych, żołnierzy wyćwiczonych w przyjmowaniu samolotów. Ilu? Zapewne kilkudziesięciu. – To nie musi być jakaś wielka jednostka – mówi obserwator od lat śledzący te rozmowy. – Nam chodzi raczej o mieszankę symbolu i konkretu. Konkret jest (będzie) niewielki, a dlaczego symbol taki ważny? Ze względu na polskie przewrażliwienie wobec wojskowej retoryki Moskwy, a z drugiej strony na wyraźną awersję Rosji do takiego wyróżnienia Polski przez Amerykę. Problem ma długą historię, lecz dla zrozumienia dzisiejszych rozmów Komorowskiego (i Tuska) z Obamą trzeba rzecz chociaż w skrócie przypomnieć.

Duma i uprzedzenia

Rosyjska awersja ma swoje źródło jeszcze w okresie jednoczenia Niemiec. Niemcy zachodnie należały do NATO, a NRD (w znacznie większym niż Polska stopniu) była ważną bazą wojsk radzieckich. Moskwa zgodziła się wycofać swoich żołnierzy pod warunkiem, że Sojusz Atlantycki nie sprowadzi tam własnych. Kiedy ostatecznie – po długich staraniach – Polskę (a także Czechy i Węgry) zaproszono do NATO w 1997 r., Sojusz obiecał Moskwie, że w nowych krajach członkowskich „w obecnych i możliwych do przewidzenia okolicznościach” nie rozmieści substantial combat forces, „istotnych sił bojowych”.

Dziś wszyscy w NATO zgadzają się, że w Europie prawdopodobieństwo konfliktu jest znikome, wręcz żadne, wielka agresja nikomu na pewno nie zagraża. Jednak obie stolice, Warszawa i Moskwa, zupełnie inaczej oceniają sytuację. Warszawie trudno uznać deklaracje z 1997 r. za obowiązujące po wsze czasy. Trudno też zgodzić się, że Niemcy, Włochy albo Turcja mają wielkie bazy wojsk amerykańskich i sojusznicze instalacje wojskowe, a w Polsce nie ma żadnych. Kilkudziesięciu żołnierzy to na pewno nie jest „istotna siła bojowa”.

Dlaczego z Niemcami, które mają na swej ziemi kilkadziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy, Rosja żyje za pan brat? Dlaczego wszystkie siły militarne, bazy i instalacje oraz tzw. plany ewentualnościowe (co i jakie oddziały mają robić na wypadek konfliktu) istnieją tylko w starych krajach NATO? Taka mapa odzwierciedla członkostwo gorsze, drugiej kategorii i tworzy strefę „bliskiego sąsiedztwa”, strefę buforową, w której Moskwa zachowuje weto wobec polityki suwerennego kraju.

Najwyraźniej obie strony nie okazują sobie dostatecznego zaufania. Miał je zapewnić traktat CFE – ograniczający siły zbrojne (konwencjonalne) w Europie, zawarty pomiędzy państwami NATO i jeszcze Układu Warszawskiego z końca 1990 r. Układ wkrótce przestał istnieć, powstały nowe państwa i granice, limity czołgów i ciężkiej artylerii należałoby dostosować do nowej sytuacji politycznej i geograficznej. Przystosowany do zmian traktat CFE podpisano w Stambule w 1999 r. (roku naszego przystąpienia do NATO). I tu zaczynają się schody – traktatu nigdy nie ratyfikowano.

Co gorsza, Moskwa w 2008 r. zawiesiła stosowanie dawnego traktatu z 1990 r. Wytworzyła się sytuacja bardzo niezdrowa: Rosja ani nie przyjmuje natowskich inspekcji, ani nie przekazuje nam informacji wojskowych. A my jednostronnie udzielamy informacji o swoich siłach, gdyż uważamy układ CFE za obowiązujący.

Oczywiście w XXI w., w kryzysie finansowym i przy braku zagrożenia – znaczenie limitów na czołgi i artylerię jest symboliczne, a sama rozmowa o tym dość absurdalna. W CFE i w stosunkach z Rosją w ogóle chodzi bardziej o otwartość, przejrzystość i zaufanie – tłumaczy polski ekspert. Na przykład: jakie intencje ma Rosja, kiedy szumnie ogłasza program modernizacji sił zbrojnych? Albo – jaką ma broń jądrową w Kaliningradzie i co z nią chce zrobić?

 

Nic o was bez was

Co ma do tego Waszyngton i Obama? Ano równolegle prowadzi reset stosunków z Moskwą i stara się o jak najlepsze z nią relacje. Teoretycznie nie ma w tym żadnej sprzeczności, w praktyce jednak trudno zgrać ze sobą politykę obu stron. Uprzykrzać się Moskwie w sprawie traktatu CFE czy machnąć ręką? Albo te „plany ewentualnościowe”, ostatecznie – dzięki Amerykanom głównie – się ich dochrapaliśmy, jednak zachowują sens wojskowy tylko przy ich regularnym aktualizowaniu. Albo też ten amerykański pododdział w Polsce! Często nasi zachodnioeuropejscy sojusznicy mówią: ależ dajcie spokój! Policzcie sobie trzeźwiej zyski i straty. Przyrost bezpieczeństwa niewielki, wręcz żaden. Żołnierzy można wycofać w każdej chwili. A będą straty wynikające z irytacji Moskwy, która w innych sprawach może robić na złość? Skoro zysk niewielki, to po co Moskwę dodatkowo prowokować? Wam też przecież zależy na dobrych stosunkach z Moskwą, to też jest element bezpieczeństwa – i to ważny – zwracają uwagę zachodni dyplomaci.

Podobne dylematy przeżywa polityka amerykańska – zwłaszcza w sprawie obrony antyrakietowej. Od lat Amerykanie usiłują dla tego programu uzyskać nie tylko zgodę, ale i współpracę Moskwy. W ubiegłym tygodniu po bezprecedensowym spotkaniu – w Królewcu-Kaliningradzie z Radkiem Sikorskim i Guidem Westerwelle – rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow powiedział, że system obrony antyrakietowej w Europie powinien być otwarty na wszystkie państwa europejskie, w tym neutralne i niezrzeszone w sojuszach oraz organizacjach bezpieczeństwa. Moskwa chce szerokiej koncepcji obrony z jej udziałem i z uwzględnieniem jej stanowiska we wszystkich kwestiach szczegółowych: od politycznych, przez prawne, po techniczne.

Trudno, by Warszawa wnikała w rokowania Waszyngtonu z Moskwą: ani nie mamy takich rakiet, ani nie znamy się na systemie. Możemy tylko polegać na zasadzie, którą w Warszawie z mocą podkreślał prezydent Bill Clinton: „Nic o was bez was”. Dyplomacja amerykańska zapewnia nas, że Waszyngton chce obrony przeciwrakietowej otwartej i przejrzystej dla wszystkich, w tym i dla Moskwy. Rosyjskie systemy takiej obrony mogą współpracować z natowskimi, ale za obronę krajów Sojuszu odpowiedzialny jest sam Sojusz i nie będzie w tej sprawie decyzjami dzielił się z Moskwą. Nie będzie podwójnych guzików do naciskania.

Tu więc Obama przywozi obietnicę pierwszej w historii stałej obecności sił amerykańskich w Polsce. Tam Moskwa grzmi, że wojska NATO nachalnie i stale przybliżają się do jej granic, i chce zawarcia nowego Układu o Strategicznym Partnerstwie Rosja-UE. Rosyjska dyplomacja upomina się o kontynuację inicjatywy Miedwiediew-Merkel w sprawie zacieśnienia współpracy w sferze polityki zagranicznej i obronnej, a nawet ma nadzieję na utworzenie jakiegoś wspólnego z Unią Europejską systemu w dziedzinie obrony. Cały więc proces dotyczący bezpieczeństwa jest rozgrzebany w negocjacjach: czy Obama popiera tak ważne dla nas CFE? I dokąd zajdzie ze swoją obroną przeciwrakietową?

Generałowie wciąż potrzebni

Dyplomaci z alei Szucha zapewniają, że bezpieczeństwo wojskowe nie jest wcale najważniejszym rozdziałem wizyty Baracka Obamy w Warszawie. Wróćmy do Wałęsowskiego postulatu wiązania się z amerykańskimi generałami, w rodzaju General Electric. Wszystkich bez wyjątku elektryzuje dziś perspektywa wydobywania gazu łupkowego – tu inwestorzy amerykańscy mocno się zaangażowali, a silne związki gospodarcze z wielkim mocarstwem (jak trafnie o tym mówił jeszcze Wałęsa) są też istotną częścią bezpieczeństwa Polski.

Nasz rząd podpisał z Amerykanami memorandum, chcemy skorzystać z ich wiedzy i doświadczenia, aby zdobyć nie tylko sam gaz, ale i w przyszłości zbudować kompetencje, know-how, których w Europie nie ma. Na razie to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Z Obamą omawiane będą też perspektywy udziału koncernów amerykańskich w budowie elektrowni atomowej; chodzi o to, by stworzyć konkurencję wobec Francuzów.

Wspólna agenda

Potrzebujemy amerykańskich inwestorów. Nie sposób jednak nie wspomnieć o dotychczasowych niefortunnych przedsięwzięciach. Po inwazji w Iraku łudzono opinię publiczną nadziejami na kontrakty; Amerykanie, zwłaszcza koncern Halliburton, zgarnęli je sami. Offset łagodzący chociaż część wydatków na kosztowne myśliwce F-16, zakupione w USA, nie był układem udanym, nasza strona nie potrafiła wynegocjować twardych warunków. Ostatecznie do amerykańskich zobowiązań offsetowych strona polska zaliczyła projekty, które nie powinny się znaleźć na liście. – Trzeba z nimi negocjować profesjonalnie i twardo. Rządzący muszą wiedzieć, że na świecie nigdzie nie ma altruizmu – mówi b. minister Janusz Steinhoff.

Trudno mieć zresztą pretensje tylko do Amerykanów. W kontaktach z nimi nie umiemy chodzić wokół własnych interesów. Dziś należałoby nalegać na silniejsze związki w pracach naukowych i badawczych. Amerykańskie placówki otrzymały (m.in. na gaz łupkowy) znaczne wsparcie z funduszy publicznych. Ameryka, gdzieś za Oceanem, dla polskiego handlu znaczy niewiele (poza tym są też problemy z dostępem na rynek amerykański, wcale nie tak liberalny, jak się wydaje), natomiast inwestorzy amerykańscy należą do najważniejszej grupy w Polsce: przez ostatnie 20 lat amerykańskie firmy zainwestowały około 20 mld dol. i zatrudniły 180 tys. pracowników. Trzeba tych inwestorów dalej pozyskiwać. Bariery są znane. Słaba infrastruktura – koleje, drogi – stanowi przeszkodę. W tym jednak Obama niewiele pomoże.

Wreszcie rozdział trzeci, do którego Amerykanie przywiązują ogromną wagę: promocja demokracji w świecie jako wspólne przedsięwzięcie dla Polski i USA.Ostatnie przed podróżą do Europy przemówienie Obamy dotyczyło właśnie „wieku przebudzenia” w Afryce Północnej. Ameryka chce pomóc w przemianach, zwłaszcza Tunezji i Egiptowi. Waszyngton będzie tworzył fundusze przedsiębiorczości na wzór funduszów, które ponad 20 lat temu, po upadku muru berlińskiego, wspierały przemiany w naszym regionie – Europy Środkowej i Wschodniej. Rządowa amerykańska agenda OPIC (Overseas Private Investment Corporation) niebagatelną kwotą 2 mld dol. ma wesprzeć inwestycje w tym regionie. Amerykanie chcą też, by Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju (EBOR), niegdyś pomagający nam, skierował swój wysiłek na nowy region, który bardziej potrzebuje dziś pomocy. Obama, choć na pewno Polski nie zna, wie dostatecznie dużo o polskim doświadczeniu budowy demokracji i nowej gospodarki. Wałęsa i Borusewicz zapoczątkowali już naszą misję w Tunezji. Trzeba by mądrze tę wiedzę (i pieniądze) wykorzystać.

Amerykanie jeszcze podkreślają, że w stosunkach z Polską czas przestawić narrację z sentymentów – Kościuszki i bitwy pod Saratogą – na konkrety. Słusznie. Trzy rozdziały rozmów: bezpieczeństwo, gospodarka i promocja demokracji, spychają na dalszy plan sprawę zniesienia wiz dla Polaków. Przy tak rozległej agendzie widać, że nie jest to dla Waszyngtonu sprawa najważniejsza.

Polityka 22.2011 (2809) z dnia 24.05.2011; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Co ma dla nas Obama"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Fotoreportaże

Richard Serra: mistrz wielkiego formatu. Przegląd kultowych rzeźb

Richard Serra zmarł 26 marca. Świat stracił jednego z najważniejszych twórców rzeźby. Imponujące realizacje w przestrzeni publicznej jednak pozostaną.

Aleksander Świeszewski
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną