Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Arabska jesień

Dokąd zmierzają arabskie rewolucje

Rewolucja pięciu krajów jak na dłoni: Libia (kciuk), Tunezja, Syria, Jemen i Egipt. Rewolucja pięciu krajów jak na dłoni: Libia (kciuk), Tunezja, Syria, Jemen i Egipt. Khaled Abdullah/Reuters / Forum
Libia świętuje wyzwolenie, w Syrii reżim walczy o przetrwanie. Ale w Tunezji i Egipcie, gdzie od obalenia dyktatorów minęło już siedem miesięcy, wciąż nie widać światła w tunelu. Dokąd zmierza arabska wiosna ludów?
Libijscy powstańcy zdobyli dom Kadafiego, zdobycie władzy jeszcze przed nimi.Sergey Ponomarev/AP/Fotolink Libijscy powstańcy zdobyli dom Kadafiego, zdobycie władzy jeszcze przed nimi.
Trudno przewidzieć, jaki wyrok zapadnie w procesie Mubaraka, ale jedno już wiadomo: krwawa rewolucja niewiele zmieniła w życiu politycznym Egiptu. Na fot. były prezydent w specjalnej klatce na sali rozpraw.AP/Fotolink Trudno przewidzieć, jaki wyrok zapadnie w procesie Mubaraka, ale jedno już wiadomo: krwawa rewolucja niewiele zmieniła w życiu politycznym Egiptu. Na fot. były prezydent w specjalnej klatce na sali rozpraw.
Reżim w Syrii  walczy o przetrwanie.Murad Sezer/Reuters/Forum Reżim w Syrii walczy o przetrwanie.

W grudniu ubiegłego roku żywa pochodnia w Tunezji rozpaliła ogień rewolucji, który w pół roku przeniósł się na Egipt, Libię, Jemen i Syrię. Świat zachodni nazwał te zrywy arabską wiosną ludów. Wydawało się, że muzułmańskie narody północnej Afryki i Azji osiągnęły punkt zwrotny i pewnie prą ku wolności, równości i demokracji, a więc tym wszystkim wartościom, które stanowią podstawę funkcjonowania nowoczesnych państw Zachodu.

Europa i Ameryka natychmiast wyciągnęły przyjazną dłoń do rewolucjonistów, jeszcze zanim sami rebelianci potrafili określić wspólne cele i dążenia. Może stało się tak, ponieważ Unia Europejska i Ameryka pragnęły uwierzyć w postępowy charakter zapowiedzianych przemian, a może dlatego, że poprawne stosunki z kształtującym się od nowa światem arabskim, bez względu na jego przyszłe oblicze, leżą w żywotnym interesie obu zachodnich potęg.

Słowa Baracka Obamy, który w przeddzień załamania się linii obronnych Muammara Kadafiego w Tripolisie powiedział, że „przyszłość Libii należy do narodu libijskiego”, zmuszają do refleksji: czy próżnię, jaką zostawiają po sobie dyktatorzy, można wypełnić i czy narody, które przez dziesiątki, a może nawet setki lat nie zaznały wolności, potrafią i naprawdę chcą zbudować od podstaw nowe życie społeczne i polityczne?

Z żoną i złotem

Straż miejska w Tunisie tygodniami nękała ulicznego kramarza Mohammeda Bouaziziego, który bez zezwolenia władz sprzedawał warzywa na ulicznym straganie. Ale dopiero policzek wymierzony mu przez policjantkę spowodował, że 17 grudnia ubiegłego roku wszedł na posterunek policji, oblał się benzyną i podpalił. Bouazizi nie był ani komunistą, ani islamistą, nie planował przewrotu, nie usiłował wprowadzić nowego porządku społecznego. Nie przypuszczał też, że osobisty dramat stanie się wezwaniem do powszechnego buntu. Ciężko poparzony handlarz leżał jeszcze w szpitalu, gdy tysiące Tunezyjczyków wyległy na ulice, domagając się zmiany ustroju, który tak podle potraktował zwykłego człowieka.

W swojej długiej historii państwa Afryki i Azji zaznały wielu przewrotów. Niemal zawsze były to przewroty pałacowe i pucze wojskowe, które w niczym nie zmieniały losu narodów. Sukces osiągały jedynie te, które miały charakter religijny. Tak się stało w Iranie, gdy szyicki wielki ajatollah Ruhollah Chomeini zepchnął z tronu szacha Rezę Pahlawiego. W ustrojach politycznych opartych na wszechwładzy służb bezpieczeństwa i kontroli środków masowego przekazu ciemiężone masy nie potrafiły wyłonić dobrze zorganizowanego ruchu oporu. Tak zresztą było również w Tunezji, od czasu gdy Ben Ali (były ambasador tego kraju w Warszawie) w 1987 r. obalił swojego poprzednika Habiba Burgibę i wprowadził w kraju bezwzględną dyktaturę.

Gdy ciało Bouaziziego, przypadkowego bohatera historii, spoczęło na cmentarzu Garat Benur, prezydent, który rządził Tunezją jak własną zagrodą, musiał ratować się ucieczką. Gniewny tłum domagał się jego głowy. Pod ochroną kilku oddanych oficerów wymknął się z otoczonego pałacu do Arabii Saudyjskiej. Gdy Francja odmówiła mu azylu, z wdzięcznością przyjął gościnę monarchów w Rijadzie, mimo że król Abdullah obwarował jego pobyt na Półwyspie Arabskim absolutnym zakazem działalności politycznej. Na pokładzie samolotu wyładowanego sztabami złota ledwo starczyło miejsca dla małżonki Alego Leili Trabelsi.

Inni członkowie rodziny musieli zostać w domu i obecnie 25 krewnych dyktatora stanęło przed sądem w Tunisie. Prokuratura oskarża ich o kradzież mienia państwowego. Na pałacowym parkingu zarekwirowano 240 luksusowych samochodów, w zagranicznych bankach wykryto milionowe depozyty. Nie wiadomo, jak potoczą się te procesy. Sądownictwo tunezyjskie wciąż jeszcze dalekie jest od niezawisłości. Sam Ben Ali został zaocznie skazany na karę 35 lat więzienia, ale od początku było wiadomo, że Arabia Saudyjska odmówi jego ekstradycji.

Czekając na wybory

W Tunezji dyktatura funkcjonuje w najlepsze mimo braku dyktatora. Podsłuch policyjny działa jak za dawnych czasów, cenzura radia, telewizji i prasy nie została zniesiona. Ministrowie finansów i sprawiedliwości postawieni w stan oskarżenia za nadużycie władzy zostali uniewinnieni po tygodniowym procesie. Tylko jeden oficer bezpieki, szef ochrony prezydenta Ali Serjati, przyłapany na fałszowaniu dokumentów, które umożliwiły pani Trabelsi opuszczenie kraju, na krótko znalazł się za kratkami. Dzisiaj znów jest wolny. Wszyscy jego koledzy pełnią służbę, jak gdyby nigdy nie było przewrotu, także większość członków gabinetu utrzymała swoje teki ministerialne.

Urzędujący p.o. prezydenta Fuad Mebaza, przewodniczący parlamentu za czasów Ben Alego, zapowiedział wolne wybory na 24 lipca. Następnie przesunął termin na koniec roku. Teraz mówi o wczesnej wiośnie. Nikt go nie pogania, mimo że konstytucja przewiduje wybory parlamentarne w ciągu 60 dni od upadku rządu. Rozbite partie polityczne nie potrafią stworzyć opozycji, z którą Mebaza musiałby się liczyć. „Ruchy rewolucyjne zmiotły dyktatorów, ale ich reżimy nie zmieniły się ani na jotę” – pisze George Friedman, amerykański publicysta i dyrektor think tanku Strafor.

Odnosząc się do krótkich wizyt Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego, którzy w ciągu kilku godzin pragnęli przekazać Tunezyjczykom doświadczenia polskiej transformacji, zauważa: „szybkie załamanie się reżimów, jak to miało miejsce we Europie Wschodniej w 1989 r. po upadku komunizmu, nie powtórzyło się w świecie arabskim. Trzy zasady, które kształtowały zachodnie postrzeganie arabskiej wiosny ludów, okazały się błędne: wiara w absolutną niepopularność istniejącej władzy; założenie, że opozycja reprezentuje wolę ogromnej większości narodu; a także przekonanie, że żadna siła nie będzie w stanie zatrzymać raz rozpoczętego ruchu oporu”.

W Tunisie policja rozpędziła niedawno tłum obywateli, którzy śledzili pierwszy dzień procesu Hosniego Mubaraka w sąsiednim Egipcie. Stu adwokatów reprezentujących rodziny zastrzelonych na kairskim placu Tahrir przekrzykiwało się wzajemnie, zarzucając masowy mord byłemu prezydentowi. Dla Tunezyjczyków był to spektakl pod tytułem „sprawiedliwości staje się zadość”. Telewizja nie pokazała im jednak zwolenników i przeciwników oskarżonego prezydenta, ścierających się w demonstracjach przed budynkiem szkoły policyjnej, w której toczy się proces.

 

Rada nie poradzi

Trudno przewidzieć, jaki wyrok zapadnie w Kairze, ale jedno już wiadomo: krwawa rewolucja niewiele zmieniła w życiu politycznym Egiptu. Wprawdzie usunięto ze stanowisk licznych ministrów, a marionetkowy parlament przestał funkcjonować, ale ta sama Naczelna Rada Wojskowa, która w przeszłości stanowiła rzeczywiste narzędzie władzy 86-letniego dyktatora, nadal działa w niezmienionym niemal składzie. Abdykując 11 stycznia, Hosni Mubarak przekazał pełnię odpowiedzialności za kraj w ręce przewodniczącego Rady, oddanego mu ministra obrony i szefa sztabu generalnego Mohameda Husajna Tantawiego.

Marszałek Tantawi do dziś pełni te obowiązki. To od niego i od pozostałych członków rady wojskowej zależy przyszłość Egiptu. Z nowej legalnej opozycji wypączkowało 15 małych partii, które nie potrafią znaleźć wspólnego języka, nie mogą więc wywierać presji na – tymczasowy w założeniu – reżim wojskowych. Jedyną dobrze zorganizowaną siłę polityczną stanowi Partia Wolności i Sprawiedliwości, wyłoniona z Bractwa Muzułmańskiego. Postrzegane w przeszłości jako bastion fundamentalizmu islamskiego, bractwo znajduje dziś partnerów do dialogu nawet w Białym Domu.

Międzynarodowa polityka nie zna sentymentów, zwłaszcza gdy sondaże opinii publicznej przewidują, że Bracia Muzułmańscy zdobędą 40 proc. mandatów w przyszłych wyborach. Tyle tylko, że spór o charakter tych wyborów odsuwa je z miesiąca na miesiąc. Wątpić należy, czy najbliższy zapowiedziany termin, koniec października, zostanie dotrzymany. Partia Wolności i Sprawiedliwości odrzuca istniejący projekt konstytucji, uznając go za zbyt liberalny. Bez nowej konstytucji nie ma ani wyborów parlamentarnych, ani prezydenckich. Pozostaje natomiast w mocy wprowadzony przed 50 laty stan wyjątkowy.

Demonstranci, którzy przez wiele tygodni okupowali kairski plac Tahrir, czują się zawiedzeni, może nawet oszukani. 17 mln egipskich analfabetów, którzy nie potrafią ani napisać, ani przeczytać słowa „demokracja”, a także miliony bezrobotnych i miliony zarabiających dolara dziennie, łączyły to pojęcie przede wszystkim z poprawą bytu materialnego. Także ich oczekiwania okazały się płonne. Zamieszki w miastach wypłoszyły turystów, którzy wnosili do budżetu ponad miliard dolarów miesięcznie. Także 600 tys. Polaków, którzy rok w rok spędzali wakacje w Hurgadzie lub w Szarm-el-Szejk, znajduje słońce i plażę w innych, bardziej bezpiecznych krajach.

Nie ma na pitę

Obcy kapitał, wrażliwy na wszelkie turbulencje społeczne, wycieka z kraju szeroką strugą. Zamarły lub skurczyły się nie do poznania liczne gałęzie przemysłu, pozbawiając pracy tych najbardziej potrzebujących. Rewolucja jak dotychczas zostawiła im wzniosłe hasła, ale za wolność słowa i prasy nie można kupić ani pity na śniadanie, ani butów dla dzieci. W przeciwieństwie do 10-milionowej Tunezji, kraju szczycącego się szeroką warstwą obywateli posiadających wyższe wykształcenie oraz mocno zakorzenioną, aktywną na rynku kapitałowym klasą średnią, Egipt nie dźwignie się z zapaści gospodarczej bez mocnego i dobrze przemyślanego wsparcia Stanów Zjednoczonych oraz zamożnych państw europejskich i azjatyckich.

Według instytutu Afrobiz, największe szanse na szybką rekonwalescencję finansową ma Tunezja – reżim Ben Alego prowadził racjonalną politykę makroekonomiczną. Największym wyzwaniem dla porewolucyjnych władz będzie usprawnienie systemu zarządzania, a największym problemem przyszłoroczny deficyt budżetowy, spowodowany koniecznością znacznego zwiększenia świadczeń socjalnych oraz dotowania cen energii i żywności, co było konieczne, aby utrzymać pokój wewnętrzny. Uszczuplenie milionowych dochodów z turystyki Tunezja będzie mogła wyrównać polityką wspierania małych przedsiębiorstw. Model ten zdał egzamin w Turcji.

Sytuacja 80-milionowego Egiptu jest znacznie bardziej skomplikowana. Wprawdzie sekretarz stanu USA Hillary Clinton obiecała natychmiastowy zastrzyk w wysokości 150 mln dol. i zapowiedziała – uzależniony od zgody Kongresu – bezcłowy import bawełny i innych produktów do Stanów Zjednoczonych, ale dla największego kraju Afryki znaczy to tyle, ile aspiryna dla chorego na raka. Także zapowiadana pożyczka Banku Światowego w wysokości 2 mld dol. z przeznaczeniem na budowę nowych trakcji kolejowych i elektrowni oraz na unowocześnienie systemu irygacyjnego w rejonie Nowej Doliny, nie rozwiąże kłopotów finansowych kraju nad Nilem.

Dla poprawy bytu zabiedzonych mas niezbędne jest radykalne rozprawienie się z korupcją. Za rządów Mubaraka nastąpiła zakrojona na szeroką skalę prywatyzacja niemal wszystkich kluczowych gałęzi przemysłu. Najbardziej intratne przedsiębiorstwa, m.in. cały przemysł petrochemiczny, stały się łupem garstki biznesmenów cieszących się zaufaniem byłego prezydenta. Spora część tego majątku wpadła w ręce Naczelnej Rady Wojskowej i kilku jej członków. Wątpić należy, aby pozostający przy władzy generałowie i ich pupile dobrowolnie zgodzili się rozstać z zagrabionym mieniem. Jak dotąd nie pojawiła się na horyzoncie siła, która mogłaby ich do tego zmusić.

Plemiona bez przywódcy

Dziś oczy świata zachodniego zwrócone są w stronę Libii. Ameryka i UE postawiły na rebeliantów, jeszcze zanim obejrzały ich bilet wizytowy. Wielkiej Brytanii i Francji nie przeszkadzało, że Przejściowa Rada Narodowa w Bengazi nigdy nie opublikowała swego manifestu politycznego, nie miała też sprecyzowanego programu demokratyzacji kraju ani poparcia zjednoczonej opozycji. Rozbicie rewolucjonistów na dwa obozy, wschodni w Bengazi i zachodni na górzystych obszarach graniczących z Tunezją, ukoronowane zostało morderstwem przewodniczącego Rady Abdula Fataha Junisa, a jedynym wspólnym celem obu zwaśnionych frakcji pozostało obalenie Kadafiego.

Po opanowaniu jego głównej kwatery upadek reżimu stał się faktem. Kanclerz Angela Merkel czekała na tę chwilę, aby obiecać nowej Libii pomoc finansową w wysokości 1,5 mld euro. Republika Federalna nie poniesie żadnego uszczerbku, ponieważ pieniądze zostaną przekazane z zamrożonych kont Kadafiego w Niemczech. Również Włochy zaczynają dbać o swoje przyszłe interesy: minister spraw zagranicznych Franco Frattini pojechał do Bengazi, aby przypomnieć przewodniczącemu Rady, że miliardowe libijskie inwestycje w jego kraju to nie prywatny wkład Kadafiego i jego rodziny, który można zarekwirować, lecz inwestycja państwowa. Innymi słowy: wara od tych pieniędzy, bo to nie wasze.

Ale najistotniejsze z pytań pozostają bez odpowiedzi: czy państwa NATO mają wizję porewolucyjnej Libii i jak wyobrażają sobie przyszłe stosunki z krajem, gdzie zamiast jednego narodu funkcjonuje 120 arabskich i berberyjskich plemion? Kadafi oparł swoją absolutną władzę na zręcznym manewrowaniu skłóconymi szejkami. Gdy minie wolnościowa euforia, niemal na pewno wybuchnie bezwzględna walka o podział łupów, zarówno materialnych, jak i politycznych. Próba zagarnięcia bogatych w ropę naftową obszarów niesie ze sobą niebezpieczeństwo nowej wojny domowej. Rewolucja libijska nie wyłoniła dotychczas charyzmatycznego przywódcy, który mógłby zapobiec kolejnej rewolcie.

Świat zachodni, w tym Polska, pewną szansę wprowadzenia nowego porządku upatrują w możliwości zbudowania na tym pobojowisku czegoś na kształt zalążka demokratycznych struktur. Jeśli nie w dosłownym rozumieniu, to przynajmniej jako zaczynu procesu demokratyzacji. Jest w tym założeniu więcej pobożnych życzeń, podobnych do amerykańskich nadziei pokładanych w Iraku, aniżeli realnych możliwości. Doświadczenia Tunezji i Egiptu nie budzą nadziei na szybkie powstanie państwa mlekiem i miodem płynącego.

Istnieje natomiast obawa, że dopóki Libia będzie krajem ropą naftową płynącym, w każdej, niekoniecznie demokratycznej, formie znajdzie akceptację pragmatycznego świata zachodniego.

Polityka 36.2011 (2823) z dnia 31.08.2011; Świat; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Arabska jesień"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną