Na razie nie wystarczy. Prezydent nadal dysponuje posłuszną armią i pieniędzmi, które pozwalają na skutecznie odpierać ataki w najważniejszych dla siebie punktach kraju. Opozycja, wspierana głównie przez kraje Zatoki Perskiej nie jest w stanie obalić prezydenta, potrzebuje większego wsparcia, zwłaszcza ze strony USA i Europy. Ale na to musi sobie zasłużyć. Poważną próbę podjęła w stolicy Kataru, gdzie od tygodnia trwały obrady syryjskich opozycjonistów.
Przyniosły one dwa konkrety: szefem Syryjskiej Rady Narodowej został chrześcijanin George Sabra (zdobył więcej głosów niż dotychczasowy szef SRN, a także kandydat Bractwa Muzułmańskiego), a także powołano koalicję ugrupowań opozycyjnych, która ma być szerszą niż do tej pory SRN reprezentacją sił przeciwnych reżimowi Asada.
Wybór Sabry na szefa SRN jest w tym kontekście raczej symboliczny i ma przede wszystkim oczyścić wizerunek tej części opozycji, która od wielu miesięcy traciła członków i wpływy zarówno w Syrii, jak i poza nią. Ani nieznany szerzej profesor Sorbony Burghan Ghalioun, ani działacz kurdyjski Abdulbaset Sieda jako szefowie SRN nie byli w stanie pociągnąć za sobą ulicy, ani też zdobyć międzynarodowego poparcia.
Zarówno USA, jak i Europa od dawna domagały się, by opozycja syryjska się zjednoczyła, ale były to wołania na puszczy. SRN opuszczały kolejne siły, najczęściej oskarżając radę o niemoc lub nadmierną dominację Bractwa Muzułmańskiego w radzie. W teorii Rada miała kontrolować Wolną Syryjską Armię, czyli siły walczące przeciwko reżimowi Asada, ale w praktyce ta kontrola była iluzoryczna. Głośniej mówiło się też o coraz większym napływie radykałów do WSA. To niewątpliwie nadwyrężyło wizerunek opozycji i sprawiło, że społeczność międzynarodowa coraz mniej chętnie deklarowała jakiekolwiek wsparcie dla syryjskiej opozycji.
Na pewno dyscyplinujące było wystąpienie Hillary Clinton, która przed kilkoma dniami jasno dała do zrozumienia, że opozycja nie może liczyć na jakąkolwiek pomoc, póki się ze sobą nie porozumie i – co nie dziwi w przypadku tego mocarstwa – oznajmiła, że Stany Zjednoczone proponują konkretne nazwiska i organizacje, które widziałyby w nowej, zjednoczonej opozycji. Sekretarz stanu przestrzegła, by ekstremiści nie zdominowali syryjskich walk. Obawy USA są uzasadnione, ponieważ nawet działacze opozycyjni przyznają po cichu, że w Syrii jest już ok. 20 tys. radykalnych bojowników, którzy nie podlegają kontroli WSA.
Czy nowo powołana koalicja ma szanse by stać się rzeczywistą przeciwwagą dla obecnego prezydenta? Start nowej koalicji jest obiecujący, choć nie przesądza o jej sukcesie, bo przecież takich „nowych otwarć” od początku rewolucji było co najmniej kilka, ale żadne nie przetrwało próby czasu.
Teraz w 12-punktowym porozumieniu koalicyjnym napisano m.in. że koalicja otwarta jest dla wszystkich sił opozycyjnych; celem jest obalenie systemu i rozliczenie jego zbrodni; wszelkie negocjacje z systemem są wykluczone; powstaną komisje, które mają określić wizję i prawa przyszłej Syrii; po uzyskaniu międzynarodowej zgody ma powstać tymczasowy rząd (w kuluarach krążą plotki, że na jego czele miałby stanąć George Sabra); po doprowadzeniu do demokratycznych wyborów ciało to ma przestać istnieć.
Na ile to realny scenariusz, trudno dziś wyrokować, bo najpierw muszą zatwierdzić go poszczególne ugrupowania, które na razie dopiero parafowały ten plan. Otwartą i budzącą najwięcej wątpliwości jest kwestia zjednoczenia opozycyjnych sił wojskowych w Syrii i ich faktycznego podporządkowania nowej koalicji. Jeśli wierzyć szacunkom opozycji, WSA liczy ok. 60-70 tys. żołnierzy, a co najmniej połowa z nich nie liczy się z rozkazami góry. Oznacza to, że co najmniej kilkadziesiąt tysięcy uzbrojonych powstańców nie podlega żadnej kontroli politycznej (wliczając w to ekstremistów takich „niepodporządkowanych” powstańców jest więcej niż połowa). Mogą robić co chcą, i robią co chcą.
Władze nowej koalicji to osoby cieszące się dużym autorytetem w Syrii i reprezentacja najważniejszych nurtów politycznych: przewodniczący to były główny imam meczetu Umajadów, najważniejszej islamskiej świątyni w Syrii, Ahmed Muaz el-Khatib, a jego zastępcami zostali: pochodząca z jednego z najsłynniejszych politycznych rodów Suheir Atassi o poglądach socjaldemokratyczno-liberalnych i Riad Saif, były parlamentarzysta skazany za interpelację, w której zapytał o warunki koncesji na telefonię komórkową w Syrii, którą otrzymał kuzyn prezydenta, obecnie jeden z głównych sponsorów syryjskiego reżimu.
Sam zainteresowany nie spuszcza z tonu. Kilka dni temu w wywiadzie dla rosyjskiej telewizji, Baszar Asad oświadczył, że „nie jest marionetką, której stworzył Zachód, więc nie mam powodu, by tam wyjechać”.. Prezydent tu chce „żyć i umrzeć”. Oznacza to, że syryjska wojna nieprędko się zakończy.