Ten proceder trwał prawie do połowy lat 70., w sumie doliczono się 225 tys. takich przypadków: przymusowej adopcji dzieci urodzonych poza małżeństwem. Wobec matek, przeważnie młodocianych, stosowano różne metody, w miarę upływu czasu coraz wymyślniejsze. Sprawę załatwiano jeszcze w szpitalu, strasząc doniesieniem na policję albo tłumacząc, że takie są przepisy i nie ma innego wyjścia, bądź stosując presję i perswazję, podając ogłupiający lek albo po prostu fałszując podpis. Dzieci, już z poprawionymi metrykami, trafiały do małżeństw, do dobrych domów i uczciwych katolików, bo w samym centrum tej operacji były przez lata instytucje religijne. Przed rokiem tę wstydliwą spuściznę badała specjalna komisja senacka, dotarła do wstrząsających świadectw i dokumentów oraz dramatycznych historii rodzinnych, które ciągną się do dziś. Teraz premier Julia Gillard, wśród ośmiuset matek, którym zabrano dzieci po porodzie, przepraszała za ten proceder, „niemoralny, nieuczciwy i w wielu przypadkach nielegalny”.
To nie pierwsza taka deklaracja; w 2008 r. premier Kevin Rudd przepraszał za podobny proceder z lat 1910–70, kiedy to dziesiątki tysięcy aborygeńskich dzieci zostało siłą umieszczonych w ośrodkach asymilacyjnych, gdzie wyrastały na prawdziwych Australijczyków bądź były oddawane do adopcji. Australia przepraszała także brytyjskie sieroty z domów dziecka, wysyłane tu jak do raju, które trafiały jako tania siła robocza na farmy do czegoś na kształt obozów pracy (wstrząsający dokument na ten temat nakręciła BBC).