W jednej z południowych dzielnic Teheranu jeszcze kilka lat temu można było się natknąć na zielone strzałki. Namalowane wprost na chodnikach i odnawiane co roku, dla zachodnich turystów kryły tajemnicę przygody w stolicy islamskiej rewolucji. Dla miejscowych wskazywały najkrótszą drogę do wazektomii. Prowadziły do państwowej kliniki oferującej właśnie podcinanie nasieniowodów, za co w całości płaciła Islamska Republika Iranu. Zresztą tak jak m.in. za aborcję i całe rozbudowane menu zabiegów związanych z tzw. planowaniem rodziny, czyli w praktyce z ograniczeniem rozrodczości. A pomysł ze strzałkami polegał na tym, aby zainteresowani przyjezdni nie musieli pytać o drogę i narażać się na niewybredne uwagi bardziej konserwatywnych współobywateli.
Dziś strzałek już prawie nie widać. Ostatnia darmowa wazektomia odbyła się w październiku 2012 r., aborcje wypadły z darmowego menu jeszcze wcześniej. Teraz w planowaniu rodziny obowiązuje doktryna „szyickich liczb”. Tłumaczył to niedawno znany teleajatollah Mohammed Ghazwini: „Piątka dzieciaków jest nie do przyjęcia. Kierujcie się szyickimi liczbami – ósmy imam Reza, 12 świętych imamów – i już dziś wieczorem rozpocznijcie starania, a potem pójdzie z górki, z bożą pomocą”.
Jeśli w ciągu ostatnich trzech dekad w Iranie udała się jakaś rewolucja, to z pewnością ta seksualna. Islamska republika wciąż opłaca np. zmianę płci, błogosławieństwo ajatollahów mają smakowe prezerwatywy, a jeszcze niedawno w pierwszym lepszym sklepie na rogu można było kupić viagrę. Na sztuki. Ale planowanie rodziny, promowane bez opamiętania od połowy lat 90., okazało się „zachodnim przekleństwem” i właśnie wypada z łask. W połowie maja najwyższy przywódca Ali Chamenei ogłosił 14-punktowy plan powrotu do modelu wielodzietnej rodziny, „bo od tego zależy interes narodu”. Według duchowego dyktatora Iranu 77-milionowy dziś kraj jest w stanie wyżywić 150 mln. Więc idźcie i rozmnażajcie się, Irańczycy.