W mołdawskiej wiosce Susleni było ich sześciu. Wpierw pojechali Ion i Dymitr, potem Boris, Grigori i Andrei, a na końcu Sasza. Każdy wrócił ze skośną blizną w boku i prawie 3 tys. dol. w kieszeni. Boris i Grigori zmarli dwa lata temu. Ciągle siedzieli w barze, a baro-sklepów jest w Susleni tyle, że trudno policzyć i w każdym można kupić wódkę i rakiję. Andrei ożenił się i wyjechał. Reszta została.
Susleni niedaleko Orchei, 30-tysięcznego miasta na północ od Kiszyniowa, to spora wieś, ale jedyną nową rzeczą jest kilkupiętrowa szkoła, świeżo otynkowana na brzoskwiniowo, z plastikowymi oknami i niebieskim dachem. Domy są parterowe, niskie i jakby wrosły w ziemię. Wiele pokrytych strzechą. Sporo stoi pustych, jak we wszystkich okolicznych wsiach. Mieszkańcy wyjechali do Rosji, Włoch, Izraela. Za chlebem i lepszym życiem dla siebie i tych, co zostali. Kilkuletnie dzieci zostawili z dziadkami – zjawisko, zwane eurosieroctwem, to społeczny problem Mołdawii.
Susleni wcisnęło się między miękko pofałdowane wzgórza, które pokrywa czarnoziem tak żyzny, że marzyłoby o nim wielu rolników. Mołdawia za ZSRR produkowała zboża, owoce, a przede wszystkim wino i koniaki. Poziom życia miała jeden z najwyższych w całym Kraju Rad. Ze względu na ciepły klimat na emeryturę przysyłano tu oficerów wojska. Dziś żyje w znacznej mierze z pieniędzy przesyłanych przez pracujących za granicą obywateli, a PKB na głowę jest tu najniższy w Europie (według danych z 2013 r. wynosił 3762 dol., dwa i pół razy mniej niż w Albanii, pięć i pół razy mniej niż w Polsce).
Pod koniec 2013 r. Mołdawia na szczycie Partnerstwa Wschodniego w Wilnie parafowała umowę członkowską z Unią Europejską. Ale już z początkiem lutego 2014 r. Gagauzja, autonomiczna prowincja z południa, zrobiła referendum, w którym ponad 95 proc.