Po co komu Donieck?
Czym się różni codzienne życie na wschodzie i zachodzie Ukrainy
W internecie krąży film, na którym widać, jak kawalkada z zabitym na wschodzie ukraińskim żołnierzem jedzie ulicami którejś z zachodnioukraińskich wiosek. Ludzie stoją wzdłuż drogi w milczeniu. Człowiek za człowiekiem, jak żywy łańcuch. Tak kilometrami. Niektórzy klękają. Matki trzymają dzieci na rękach. Kierowca płacze ze wzruszenia. „Patrzcie Rosjanie, jak Ukraina żegna swoich bohaterów” – głosi tytuł filmu.
Ta narodowa egzaltacja pomieszana jest jednak z wyraźnym zmęczeniem. Trzeba oddać ten cały Donbas Ruskim – słyszy się często we Lwowie. Oddać, odgrodzić się murem, zapomnieć i robić w końcu normalny kraj.
– Niektórzy to się chowają przed poborem – ściszał głos pan Wasyl, który wiózł mnie od granicy. – Już kilka tysięcy z okolicy wzięli do wojska. Ale i ochotników jest sporo – przyznaje. – Służą po 45 dni, potem wracają do domu, ale wielu chce z powrotem na front. Ludzie mówią – pan Wasyl ściszył głos jeszcze bardziej – że im tam jakichś narkotyków dają i się uzależniają.
Lwów
We Lwowie już się wszystkim znudziło śpiewać „Putin chujło”, bo ileż można. Kiedyś wieczorem na każdej ulicy można było to usłyszeć. Teraz już prawie nikomu się nie chce. W knajpach klimat też już się zmienił – nie puszczają, jak dawniej, patriotycznych kawałków w koło Macieju. Nie ma już tego klimatu, że ktoś zaczyna śpiewać hymn, a cała ulica podejmuje. No, chyba że jest jakaś uroczystość.
Handluje się za to patriotycznymi i antyrosyjskimi gadżetami – flagami narodowymi i, na przykład, papierem toaletowym z nadrukowanym Władimirem Putinem. Albo wycieraczką do butów z Wiktorem Janukowyczem. Pełno stoisk na Prospekcie Swobody, między nimi tłum, i każdy ogląda. Kupuje mniej, bo hrywna poleciała tak w dół, że trzeba naprawdę mocno oszczędzać. Ale niektórzy biorą. Popularne są, dajmy na to, podkoszulki z napisem „PTN PNH”, czyli „Putin, paszoł na ch…”. Albo, zdarza się, taki obrazek: idzie ulicą para. On ma napisane hasło „sława Ukrainie”, a ona – odzew: „herojam sława”. Oklaskuje się żołnierzy wracających ze wschodu. Ale do uchodźców z Donbasu specjalnej atencji we Lwowie nie ma. A na Lwowszczyznę zjechało ich z Donbasu już kilka tysięcy.
– Boże, jak my ich nie lubimy – wyznaje mi pani Maria, u której się często we Lwowie zatrzymuję na kwaterze. Wszystkich miejskich plotek się od niej dowiaduję. – A co z nimi nie tak? – pytam. I Maria opowiada, co się na mieście mówi. Że obrażeni na cały zachód Ukrainy, że to niby przez nich im domy bomby rozwalają. Że roszczeniowi. Że mówią: „to nas tam wasi, z zachodu, bombardują, to tam na wschodzie wojna, wy nam teraz powinniście pomagać, a wy tu co – piwo pijecie w spokoju?”.
Opowiadała pani Maria, że jej koleżanka mówiła, że inna jej koleżanka widziała, że przyszli raz grupą do jakiejś restauracji w Rynku, zamówili chyba wszystko z karty, zjedli, wstali i wyszli – nie zapłacili. Bo twierdzą, mówi pani Maria, że im się należy. Poza tym – krzywi się – u nich kultura inna. Klną, piją, palą. O, ona już ich zna, tych donieckich. Nic dobrego. Sama patologia. Trzeba im oddać ten cały Donieck, odgrodzić się od nich murem, żeby spokój był!
– Do Rosji niech jadą, jak im się nie podoba! – pałała świętym gniewem pani Maria.
– Do Rosji! – mówił mi jeden lwowski kolega. I drugi też mówił, i trzeci, i czwarty.
– Do Rosji! – krzyczał taksówkarz, sam etniczny Rosjanin, ale, jak mówił, zasymilowany.
•
Lwów generalnie jest rozgorączkowany i o obiektywny osąd sytuacji nie jest tu łatwo. – Rosjanie to też ludzie – mówił przy stoliku pewien wrocławski poeta lwowskiemu aktywiście, który brał udział w zimowej rewolucji. – Propaganda na nich działa, ale to nie psychopaci.
– Jak to nie psychopaci! – zaperzył się aktywista. – Chcą nas wszystkich pozabijać! Nie dają nam prawa żyć, jak chcemy!
Mimo to są lwowianie, którzy trochę bronią uchodźców. Rozumieją ich. Dementują plotki, przedstawiają ich punkt widzenia. Ale przyznają, że problemy są. I wzajemne pretensje. Ale z tym, że dobrze by było pozwolić im iść w ciorty i do widzenia, zgadza się jednak większość. Oni do Rosji, mówi Lwów, my do Unii, do NATO, i spokój. Niech każdy idzie własną drogą.
•
Siedzę z takim jednym uchodźcą w knajpie Dzyga. To pisarz Oleksij Czupa, autor dwóch powieści. Jedna nosi tytuł „Bomżi Donbassa” (Żule Donbasu), a druga dzieje się na warszawskiej Pradze, tyle że wyobrażonej, bo Czupa nigdy w Polsce nie był. Ale Czupa jest wyjątkowym uchodźcą, bo Lwów akurat uwielbia: tu się urodził, tyle że w Donbasie spędził szmat życia. Rodziców tam zostawił.
No i Czupa też uważa, że Donbas trzeba oddać. Mimo że rodzice. Trudno. – Nie widzę żadnej szansy na reintegrację. To stracona ziemia.
Opowiada, że nie było mu łatwo wyjechać z tej całej Donieckiej Republiki Ludowej. – Pociągi przestały kursować, rejsowe autobusy też, poza tym strach, że się będą na rogatkach czepiać, że co to, czemu wyjeżdżam zamiast iść bronić „ojczyzny”. A jaka to moja ojczyzna? – oburza się Czupa. – No ale nic, żonę odprawiłem już w czerwcu, a sam parę tygodni temu wsiadłem do lokalnej marszrutki na Berdiańsk. Na granicy DRL wszedł bojownik w mundurze, ja cały byłem w strachu, dałem mu paszport, a przecież on by mógł z nim wszystko zrobić, ale ledwie zerknął: puścił mnie. We Lwowie, jak dojechałem, ziemię całowałem, do nowej pracy na kacu przyszedłem.
Czupa ma szczęście, bo od razu znalazł dom, pracę. Bo większość nie ma co tutaj robić. Więc tylko się snują po mieście, narzekają na lwowskich kanapowych banderowców i pięknoduchów i przeklinają swój los.
– Wiesz – mówi Włodko Kostyrko, lwowski artysta i publicysta. – Ich tu non stop szlag trafia. Chodzą po ulicy, widzą te znienawidzone banderowskie flagi, widzą to lwowskie dolce vita, cholera ich bierze. Ja się nie dziwię. Przecież to dwa różne światy.
No fakt. Siedzimy w knajpie, w której wiszą portrety starego, dobrego Franza Josefa i mapy austriackiej Galicji, której czasy we Lwowie uchodzą za wiek złoty i do tradycji której nawiązują galicyjscy autonomiści, w ich liczbie (do niedawna) Kostyrko. Ale Kostyrko już się nie upiera, że to zachód powinien się odłączyć. Natomiast, jak reszta Lwowa, chętnie by zobaczył poza Ukrainą Donbas.
– Jestem za pełną niepodległością DRL i Ługańskiej RL – deklaruje, ale za chwilę poważnieje. – Jak ktoś mi mówi: „trzeba odwojować”, to ja mu mówię: „to proszę bardzo, idź, walcz”. Ani my ich nie chcemy, ani oni nas.
Ale Jurij Prohaśko, związany ze Lwowem publicysta, przypomina, że Putinowi wierzyć nie można. – Oddamy – mówi – Donieck i Ługańsk, i co? Jaka jest gwarancja, że to będzie koniec?
Kostyrko, gdy powtarzam mu te słowa, żacha się. – To wtedy się będziemy bronić – mówi. – To już nie jest ta sama słaba ukraińska armia co jeszcze wiosną. Zresztą i tamta poradziła sobie lepiej, niż się można było spodziewać. Trzeba tworzyć korpusy obrony w każdym mieście, od podstaw. Myślisz, że tak łatwo im będzie połykać miasto za miastem, dobrze bronione? Ty myślisz – pyta – że wszyscy u nas się boją Moskali? Człowieku, to jest Rosja, to państwo trzyma się tylko na Putinie, to nadmuchany balon, myślisz, że im wystarczy pieniędzy i siły na długą i ciężką wojnę?
– Nie wiem – powiedziałem – ale mogą, na przykład, kawałek po kawałku, zajmować kolejne regiony. I wtedy Ukraina może sama się rozlecieć – powiedziałem. – Czy nie wróciłby separatyzm zachodu? Może na to właśnie Rosja liczy?
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę z Kostyrką w milczeniu, po czym Włodko, ciężko, jakby lokomotywa ruszała, wrócił powoli do przekonywania mnie, że jednak nie, że Ukraina tak łatwo się nie da.
•
Dzyga to jedna z najpopularniejszych, najefektowniej położonych „artystycznych” knajp Lwowa. Mieści się na ślepym końcu ulicy Ormiańskiej, jej ogródek zajmuje prawie całą szerokość ulicy między kamienicami i wygląda jak rynna wypełniona ludźmi. Znad szklanki widać stare kamienice, klimatyczne galeryjki, knajpy. W porównaniu z kwadratową i ciężką architekturą wschodniej Ukrainy Lwów to naprawdę Zachód i nieznośna lekkość bytu.
– Wiesz, tego się na głos nie mówi – przekonywał mnie w Dzydze pewien lwowski znajomy. – Nie po tym, ilu ludzi na Majdanie zginęło, ilu ludzi na wschodzie zginęło. Ale jeśli ten bajzel jeszcze potrwa, to nie wiadomo, czy ludzie sami, tu, na zachodzie, nie zachcą się oddzielić. No przecież popatrz na to – zataczał ręką koło – przecież to zupełnie inne życie od tego na wschodzie. Przecież my mamy już serdecznie dosyć tego Donbasu, tej awantury, rozwalonej gospodarki, tego „Pu-tin pa-ma-gi”. Przecież my tu możemy żyć jak żyjemy, sami, w spokoju, w Europie. Na cholerę nam to?
W Galicji już dawno, jeszcze przed wojną, przed Majdanem, mówiło się, że dobrze by było, żeby Donbas i Krym z Ukrainy wyrzucić. Teraz słowo staje się ciałem. Na ścianach nadal sporo było antywojennych napisów, ale pojawiły się też nowe. Niektóre śmieszne, inne zabawne, jeszcze inne – niepokojące. A niektóre to takie, jakby ktoś z zaskoczenia w mordę dał. „Lemberg [Lwów] Macht Frei” – głosił na przykład jeden z nich. Szedłem ulicą i jakoś lepiej do mnie docierało, czemu ci ze wschodu czują się tu nieswojo.
Kijów
Tam gdzie kiedyś stał Majdan, stali teraz znudzeni dziennikarze jednej z kijowskich stacji telewizyjnych i zaczepiali ludzi. Ustawiali ich przed standem z logo stacji i kazali im mówić, co też dalej będzie z Ukrainą. Vox populi. A vox populi głównie zagrzewał Ukraińców do boju i, inaczej niż we Lwowie, nawoływał, by piędzi ziemi nie oddawać. Dziennikarze z trudem powstrzymywali ziewanie. – A wy – spytała mnie jedna z nich – nie chcielibyście się wypowiedzieć?
Odmówiłem grzecznie i sam poprosiłem o wypowiedź. Jak tu u nich jest z tymi uchodźcami? Tak samo jak we Lwowie? Wrogość?
– Eee – odpowiedziała. – Wrogość to nie. Ale wiecie – ściszyła głos – ludzie im na przykład nie chcą kwater wynajmować. Koleżanka opowiadała, że jej koleżanka wynajęła jednym mieszkanie, a oni, wyobraźcie sobie, rosyjską flagę wywiesili.
Majdan był wyczyszczony i wymyty, tylko na bramie-pomniku Archanioła Michała jakiś debil napisał markerem Dirlevanger Skins (Dirlevanger – dowódca jednostki karnej SS). Znów kręcili się ludzie, znów handlowano w butikach i eleganckim centrum handlowym. Koleś przebrany za pandę wręczał ulotki bojownikom, którzy wrócili ze wschodu.
Po Majdanie pozostały poustawiane tu i ówdzie krzyże znaczące miejsca, w których zginęli ludzie. Na Instytuckiej pozostawiono – jako symbol – fragmenty barykady, trochę opon, kasków. Majdan stał się kolejnym symbolem; jak kozactwo, jak UPA, jak Taras Szewczenko. Na zawalonej autami ulicy Hruszewskiego, w miejscu gdzie zginął Michaił Żyznieuski, Białorusin, lecz członek ukraińskiej nacjonalistycznej organizacji UNA-UNSO, stało jego zdjęcie. Nad nim białoruska flaga i sterta brukowych kamieni. Instalacja blokowała pół pasa, samochody i autobusy zjeżdżały z drogi. Nad nią wisiał jakiś baner reklamowy. Nie zapamiętałem, co reklamował, zapamiętałem hasło: „Nowy sezon, nowe wrażenia”.
•
Szedłem pod Wierchowną Radę, ukraiński parlament, bo znów zaczynały się tam zamieszki. Tym razem ludzie zbierali się przeciwko prezydentowi Petro Poroszence, który uparł się, by nadać Donbasowi specjalny status w ramach Ukrainy. Im bliżej Rady, tym więcej było widać czarnych, błyszczących cielsk deputackich suvów i limuzyn. Parkowały wszędzie, jak dawniej. Na chodnikach, na przejściach dla pieszych.
Broniący parlamentu wojskowi nie byli już ubrani, jak za Janukowycza, w toporne poradzieckie mundury Berkutu. Teraz to były jasne mundury amerykańskie, dodające im luzu i szyku. Nawet wojacy MSW nałożyli na głowy polowe furażerki i wyglądali jakoś tak bardziej zachodnio niż w tych swoich poradzieckich czapach
lotniskowcach. Nowy sezon, nowe wrażenia. Żeby wszystko było jasne, niektórzy z nich trzymali ukraińskie flagi, a gdy tłum śpiewał hymn – część z nich ruszała ustami. Niektórzy nawet do hymnu kaski zdejmowali. Tylko tarcze mieli te same co Berkut.Przyjechały samochody automajdanu. Przepisami ruchu drogowego przejmowali się jeszcze mniej niż deputowani. Rejestracje mieli zaklejone paskami z napisem „PTN PNH”. Jedno z aut, wielka terenówka, wjechało na plac przed Radę. Z głośników wielki grzmot, aż tłum podskakiwał. A ryki kręciły się wokół dwóch tematów. Pierwszy: „Poroszenko zdrajca”, bo przeforsował w parlamencie zasady specjalnego statusu dla Donbasu, a w dodatku w niejasnych okolicznościach, bo przy zamkniętej sali. Drugi: lustracja ludzi Janukowycza.
Ludzie, zgromadzeni pod parlamentem, trzymali transparenty Swobody i Prawego Sektora. Z głośników grzmiały groźby, co też lud zrobi parlamentarzystom, jeśli tylko spróbują nie zastosować się do jego zaleceń. Milicjanci, ubrani już wedle mody nowego sezonu, w znacznej części nastolatki o twarzach wystraszonych gimnazjalistów, patrzyli na to wszystko wielkimi oczami.
Zaraz obok ciągnął się Park Mariński, dawniej, za Majdanu – matecznik tituszek, projanukowyczowskich dresiarzy. Teraz kręcili się po nim ludzie z Prawego Sektora, niektórzy – jak za Majdanu – w kominiarkach, rozkręcający się i gotowi do klepania. Inni – w mundurach i przy flagach. Dwóch z nich, kozacko wąsatych i z osełedcami na głowach, spytałem, czy mogę sfotografować. Zgodzili się, zrobiłem zdjęcie, podziękowałem.
– Sława Ukrainie! – krzyknął jeden z nich wyzywająco i czekał na odzew, patrząc mi w oczy. – No, sława – odpowiedziałem.
Na samochód automajdanu, ten wielki, wlazło dwóch brodatych popów: jeden młody, szczupły, drugi też niestary i chyba trochę pozujący na jurodiwego. Krzyczeli, że ani piędzi ziemi, że nie odstępować, że żadnych kompromisów, żadnego specjalnego statusu, naród musi być silny i pokazać światu, na co go stać. Że Jezus nie był tchórzem, tylko ze świątyni wywalił kupców, no i teraz trzeba tak samo Rosjan z Ukrainy.
Chwilę potem tłum złapał posła Witalija Żurawskiego, byłego „regionała” od Janukowycza, a dziś zwolennika partii Rozwój Gospodarczy – i zlinczował. Wrzucono go do przywleczonego przed Radę śmietnika. Żurawski, autor projektu niesławnej zimowej ustawy skierowanej przeciwko protestującym na Majdanie, leżał w kontenerze i kurczowo ściskał teczkę. Któryś z protestujących przytrzymywał mu ręką głowę w śmieciach, żeby nie wstał. Wystraszony Żurawski próbował coś mówić, ale ludzie stali po prostu nad nim i wrzeszczeli. Suka, blat’, pidaras. Jurodiwy pop też się tam kręcił. W końcu zlitowali się nad Żurawskim milicjanci w amerykańskich mundurach i posła wyciągnęli. Były janukowyczowiec wyglądał, jakby się miał popłakać.
W takiej atmosferze przebiegało głosowanie nad lustracją. Kawałek dalej, w parczku, stała sobie kapliczka. Modliły się tam kobiety. Podeszła do mnie jakaś pani z ulotkami. – Jezusa ma pan w sercu? – spytała. – Trzeba mieć. Bo Jezus pana kocha, wie pan?
– A to jest manifestacja w sprawie Jezusa? – zapytałem.
– Wszystko jest w sprawie Jezusa – odpowiedziała.
•
Później Prawy Sektor próbował podpalić oponę. Wyszli chyba z wprawy, bo trwało to z 10 minut. Stało ich tam nad oponą kilkunastu, wyglądali jak podwórkowi mędrcy nad otwartą maską auta. Pchali do środka papier, oblewali podpałką. Nic, nic i nic, aż w końcu się udało i zapłonął ogień. Zaczęło się ustawianie przed oponą, pozowanie do zdjęć – w ukraińskiej fladze, z flagą Sektora.
Automajdan zaczął blokować okoliczne ulice. Kilku deputowanych, wystraszonych nie na żarty, znalazło się w potrzasku. Pewnie już wiedzieli, co się stało z Żurawskim. Siedzieli w autach i nie mogli ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Zatrzasnęli drzwi i wystraszeni strzelali wokół oczami. Tymczasem przed parlamentem udało się podpalić więcej opon. Czarny dym poszedł ku niebu, jak za Majdanu. Buchnął ogień, topiąc plastikowe osłony latarni. Ludzie wykrzykiwali „zdrajca” i „lustracja”. W tym samym czasie tłum zaatakował parlament od tyłu. Padł parkan między parkiem a Radą, niektórzy z kamieniami w rękach, ruszyli do szturmu. Powstrzymali ich działacze Sektora. Bojówkarze, jeden po drugim, wracali pod główne wejście.
A tam już było spokojnie. Lustrację przegłosowano, protestujący odśpiewali hymn Ukrainy i zaczęli się rozchodzić po domach. Opony dogasały. Przyjechali strażacy i zaczęli polewać je wodą. Po ulicach popłynęły strumienie czarnego paskudnego szlamu. To już nie był demokratyczny, proeuropejski Majdan. To było histeryczne, wrzaskliwe i hipernacjonalistyczne.
– Dobrze, że przegłosowali tę lustrację – mówił mi kolega, ukraiński dziennikarz, który też poszedł pod Radę. – Nie wiem, co by się stało, gdyby tego nie zrobili.
– Obudziły się w narodzie ciemne siły – tłumaczyli mi kijowscy znajomi. – Najpierw Janukowycz, potem wojna. To teraz musi tak wyglądać. Ludzie giną. Czego ty się spodziewasz? Zawsze takie nastroje rosną.
Dniepropietrowsk
W Dniepropietrowsku, przy dworcu, wszyscy handlowali. Płytami DVD i CD, telefonami, majtkami, rajtuzami. Samo miasto, siedziba potężnego Ihora Kołomojskiego, wyglądało na mocno proukraińskie: tu i tam wisiały flagi, flagi powiewały też na niektórych samochodach. Niektórzy młodzi nosili je przy plecakach. Na głównej ulicy, Karola Marksa, wisiały wielkie banery z rosyjskim napisem: „Jestem Ukraińcem”.
Założone przez Rosjan miasto było jednym z bogatszych ukraińskich ośrodków, i to bogactwo jakoś tam było widać, bo tu i ówdzie tkwił szklany wieżowiec, ale wieżowce te sterczały spośród kompletnie rozwalonej miejskiej tkanki. Każdy tu budował i odnawiał po swojemu i dla siebie, w rezultacie miasto było chaotyczną zbieraniną. Dawną miejską koncepcję ledwie było spod tego wszystkiego widać. Tylko tu i ówdzie, jak zaklęcia kultu Cargo mające przyzwać do Dniepropietrowska pożądaną rzeczywistość, widniały napisy Manhattan, Paris, London.
Ludzie mówili, że chcą świętego spokoju. Ale na tym kończyły się wspólne stanowiska. Bo część uważała, że Dniepropietrowsk jest ukraiński i koniec kropka. Inni chcieliby specjalnego statusu. Jeszcze inni – pokojowego włączenia do Rosji.
•
– Jest tu tak pół na pół – mówiła mi Irina, miejscowa aktywistka jednej z proukraińskich organizacji, z którą umówiłem się tam, gdzie dawniej stał obalony zimą Lenin. – Pół chce z nami, reszta z Noworosją.
Irina miała żółto-niebieskie kwiatki na głowie, żółto-niebieską obrączkę na ręce. Na szyi – wisiorek z tryzubem.
– Sporo masz tych żółto-niebieskich rzeczy – powiedziałem. – Nie boisz się trochę chodzić po ulicach?
Odpaliła papierosa żółto-niebieską zapalniczką. – Nie – odpowiedziała. Patrzyłem na dym, czy też nie będzie żółto-niebieski. – Teraz nie, ale kiedyś tak. Kiedyś się rzucali, babuszki pluły, chcieli mi zrywać. Teraz spokój.
Zadzwonił telefon. Tak, dzwonkiem był hymn Ukrainy. Roześmiałem się. Irina zerknęła na ekran i wyciszyła. – No tak, wiem – uśmiechnęła się. – W takim Lwowie to się z nas śmieją. Że my tacy obwieszeni tym wszystkim, tymi tryzubami, flagami. Ale oni tam mają po prostu Ukrainę, nie muszą nic nikomu udowadniać. A my jesteśmy jak świeżo zakochany młodzieniec, co chodzi po mieście i pisze, dajmy na to, „Tamara, kocham cię”. Jeszcze sobie tatuaż zrobię może.
– Podobał ci się Lwów? – spytałem.
– Nie wiem – odpowiedziała. – Tam ta ukraińskość jest bardzo naturalna, ale… wiesz, tu jest niedaleko front. Dniepropietrowsk to przecież ważne miasto tej ich „Noworosji”. My cały czas zbieramy pieniądze dla żołnierzy, na broń, wyposażenie. Na nic innego nie wydajemy pieniędzy. A tam, we Lwowie, kawa, piwo. Zaprosili nas na spotkanie jakieś, a tam patrzę – freski malują na ścianie. To ja im na to: co wy, kasy macie za dużo? Tam front, a wy tu – freski?
– I co ci powiedzieli? – spytałem.
– Patrzyli dziwnie, a potem zaczęli mówić, że kultura też ważna. I tak dalej. Wiesz, ja nie jestem Ukrainką z krwi, dopiero teraz uczę się ukraińskiego. Ale jestem zaangażowana.
– A czym jest dla ciebie Ukraina? – zapytałem Iriny. Myślała chwilę.
– Wolnością od strachu – odpowiedziała. – W ogóle wolnością. My chcemy żyć jak wolni ludzie.
– A jeśli Rosjanie wejdą, co zrobisz?
– Odprawię rodzinę na wieś – zaciągnęła się papierosem – i zostanę. Nie po to uczyłam się strzelać…
– Uczysz się strzelać?
– No tak. Prawy Sektor organizuje takie… nie, nie – przerwała, widząc moją minę. – To nie są żadni faszyści. Dmytro Jarosz (szef Prawego Sektora) normalnie z nami rozmawia po rosyjsku, bez problemu. A jeśli chodzi o tolerancję, to ostatnio pomagali gminie żydowskiej…
– Od kiedy czujesz się Ukrainką?
– Od dawna, ale ostatnio to zaczęło być ważne – spojrzała na zegarek. – Dobra, idę, bo mam zaraz lekcję ukraińskiego. Trzymaj się!
•
W knajpie obok dwie dziewczyny oglądały serial o rosyjskich żołnierzach. To była chyba jakaś szkoła dla oficerów, różne rzeczy się tam działy, jakieś sprawy honorowe, miłosne dramaty. Dziewczyny gapiły się w telewizor jak w obraz. Aktorzy nie byli dubbingowani, na dole szły – pro forma – ukraińskie napisy.
– Nie macie problemu z tym, że to rosyjscy żołnierze? – spytałem, bo nie mogłem powstrzymać ciekawości. – Że to mogą być ci sami, co teraz do Ukraińców strzelają?
Popatrzyły na mnie jak na barana.
– A niech strzelają – powiedziała jedna, blondynka.
– I dobrze – dodała druga.
Rosjanki? Donbasówki? Ukrainki?