Za kim trzymać kciuki w tym sporze? Wbrew pozorom protest na ulicach Hongkongu nie sprowadza się jedynie do podstawowych żądań: dymisji szefa miejskiej administracji i odwołania narzucanej przez Chiny reformy politycznej, która zakłada, że Pekin wyłoni kandydatów na szefa administracji i dopiero z tego koncesjonowanego grona mieszkańcy miasta będą mogli sobie dowolnie wybierać.
Chińscy eksperci mogą pisać peany na cześć reformy, że jest praktyczna, mądra i będzie sprzyjała budowie harmonijnego społeczeństwa. Sęk w tym, że Hongkończycy żadnej harmonii z ChRL nie chcą. Obawiają się, że Chiny prędzej niż później pogwałcą porozumienie zawarte w 1997 r. z oddającymi miasto Brytyjczykami, nakazujące m.in., by przez pół wieku utrzymać kapitalizm i dotychczasowe swobody polityczne.
Komu więc kibicować? Odpowiedź wcale nie jest banalna. Wang Dan, dziś emigrant i tajwański wykładowca, a 25 lat temu jeden z przywódców studenckiego protestu na Tiananmen, widzi w hongkońskich manifestacjach echa buntu swojego pokolenia, wyczuwa tamtą świąteczną atmosferę, tamte wzniosłe emocje i odważne postulaty otwarcia komunistycznych Chin.
Dla równowagi niektórzy brytyjscy komentatorzy wtórują pekińskiej propagandzie. Rezygnują z automatyzmu skojarzeń i chyba ze względu na kolonialne kompleksy nie przestrzegają tradycji kortów Wimbledonu każącej kibicować słabszemu, czyli demonstrantom. Zamiast tego napominają dziś krytyków chińskiego reżimu: hola, hola, przypomnijcie sobie, jak było.
Przez dekady to brytyjski rząd przysyłał mianowanych przez siebie gubernatorów i w ogóle nie konsultował warunków nominacji z Hongkończykami. Więc – zwraca uwagę Martin Jacques, publicysta lewicowego „Guardiana” i były mieszkaniec miasta – paradoksalnie szansa na demokratyzację Hongkongu zaczęła się wraz z jego powrotem do chińskiej macierzy. Zatem studenci usiedli na zalanych upałem ulicach, by oprotestować reformę przynoszącą wolności, których się domagają. W ferworze gniewu podobne niuanse tracą jednak znaczenie.