Brytyjski myśliciel polityczny John Gray twierdzi, że – ze swoją śmiercionośną lapidarnością – są jak pinezki wbijane w tyłek reżimów. Zaskakują wielofunkcyjnością. Pozwalają na ekspresową identyfikację swój–obcy. Jeden ruch dłonią i wiadomo, za czym stoisz, przeciwko czemu się opowiadasz. Przyciągają uwagę, bo jeśli ktoś pokazuje trzy palce, to od razu zapala się lampka: czego on chce? Gesty są iście rewolucyjnym narzędziem, trudno uchwytnym dla prawa, które chciałoby je opisać i ograniczyć. Jednocześnie są łatwe do odczytania dla odbiorców, uniwersalne w swoim znaczeniu i właśnie lapidarne – przy dzisiejszych mediach utrzymanie uwagi odbiorcy nie jest łatwe, a tu wystarczy kilkusekundowy przekaz i jasne stają się źródła oraz cele buntu.
Gesty to również narzędzie zbiorowe. Niezadowoleni mogą oczywiście założyć czerwone koszule, aby poczuć wspólnotę. Mogą też razem śpiewać. Ale zbiorowy gest – ten prosty ruch, dzięki któremu człowiek staje się jednym z wielu, zaczyna przynależeć – jest czystym aktem politycznym.
André Lepecki, brazylijski choreograf i politolog, całe to zjawisko zbiorowych gestów nazywa choreopolityką lub choreografią buntu. Twierdzi mianowicie, że prawo do poruszania się swobodnie – w tym do poruszania dłońmi – to najwyższa dziś forma polityczności. Na kontrze jest tzw. choreoopresja, w ramach której państwo określa przestrzeń dozwoloną dla obywateli i czuwa, aby wszyscy znajdowali się w miejscach i pozach legalnych.
Na poziomie mikro oznacza to również kontrolę nad gestami, bo one, choć fizycznie znikome, politycznie wielokrotnie już okazały się niebezpieczne dla władzy. Szczególnie jeśli są wykonywane jednocześnie przez setki czy tysiące ludzi. Tak jak to dzieje się dziś np. w Hongkongu, gdzie dłonie skrzyżowane nad głową wyrażają sprzeciw wobec chińskiej dominacji nad miastem.
Według Lepeckiego, jeśli swoboda poruszania się nadaje człowiekowi polityczność, to bytem politycznie idealnym jest tancerz, czyli „dynamiczny konglomerat ruchów”. Poniżej opisujemy pięć najważniejszych ruchów politycznych A.D. 2014.
Hands Up! Don’t Shoot!
Jestem niewinny! Nieuzbrojony. Poddaję się, podporządkowuję. Ten gest, jeszcze niedawno bardzo osobisty, stał się choreograficznym sloganem tłumów – od Ferguson w stanie Missouri, przez dzielnice Central w Hongkongu, po New Delhi, gdzie ręce wznosili Tybetańczycy. W pierwszym odruchu był symbolem cielesnej solidarności z Michaelem Brownem, czarnym 18-latkiem z Ferguson, zastrzelonym w sierpniu przez białego policjanta. Dziś jest już globalnym aktem przeciw opresji państwa.
Policjant trafił Browna siedmio- lub ośmiokrotnie. Jak piszą jego obrońcy, został „przezabity” (overkilled). Według części świadków pozycja ciała wskazywała, że przed śmiercią uniósł ręce w górę, klęczał. Ten gest to część afroamerykańskiego habitusu – zbioru zachowań, które grupa niejako deponuje w jednostce. W USA czarni rodzice uczą go swoje czarne dzieci, aż w końcu staje się odruchem w reakcji na policję. Młodzi czarni uczą się też poruszać powoli, oznajmiając przy tym następny ruch („Odpinam pasy”, „Sięgam po dokumenty”). Wobec funkcjonariuszy muszą tak usprawiedliwiać swoją publiczną obecność.
Według Lepeckiego gdziekolwiek dziś policja używa tzw. choreoopresji, a więc siłą ogranicza polityczną przestrzeń, gest Hands Up staje się choreopolitycznym aktem oporu. Demonstranci odwołują się w ten sposób do sumienia funkcjonariuszy, z uniesionymi rękoma ruszają w stronę policji i prowokacyjnie domagają się kulki. Bo jeśli Michael Brown mógł dostać siedem tylko za to, że szedł ulicą, to sam marsz tymi samymi ulicami staje się aktem sprzeciwu, czyli choreopolityką buntu.
Rabia
Za tymi czterema palcami kryje się krwawa historia. Rabia to nazwa placu w Kairze, gdzie w sierpniu 2013 r. wojsko zmasakrowało demonstrantów – zginęło ich wtedy ponad tysiąc. Domagali się powrotu do władzy Mohammada Mursiego. Miesiąc wcześniej wojsko obaliło tego pierwszego w pełni demokratycznie wybranego prezydenta Egiptu. Rabia po arabsku znaczy też cztery lub czwarty – stąd czteropalczasty gest wynaleziony ponoć i często używany publicznie przez prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana.
Egipt w ostatnich trzech latach przeżył wyczerpujący eksperyment z demokracją. Obalenie dyktatorskich rządów Hosniego Mubaraka w lutym 2011 r. było kulminacją arabskiej wiosny. Na ulicach zwyciężył liberalny tłum, ale wybory parlamentarne wygrało islamistyczne Bractwo Muzułmańskie, które wkrótce – w osobie Mursiego – zgarnęło też stanowisko prezydenta. Jego konserwatywne rządy okazały się jednak nie do przyjęcia dla dużej części społeczeństwa. To niezadowolenie wykorzystali wojskowi, którzy w roli zbawców przywrócili stary reżim. Masakra na placu Rabia była ukoronowaniem tego procesu.
Gest Rabia jest w Egipcie zakazany pod karą pięciu lat więzienia, ale udanie zastąpił już klasyczną, dwupalczastą wiktorię, która początkowo była symbolem wszystkich buntów arabskiej wiosny. Popularność Rabii jest sukcesem Bractwa, które w ten sposób odsuwa uwagę od dwóch lat swoich fatalnych rządów i skupia ją na masakrze z 2013 r. i na winie armii. Jednocześnie Rabia to symboliczne zerwanie z liberalnymi hasłami arabskiej wiosny. Wśród zwolenników armii anty-Rabią stał się zamach pięcioma palcami, tradycyjny egipski gest odganiania klątwy.
Kosogłos
To prawdopodobnie pierwszy przypadek w historii, aby za gest z filmu groził areszt. Ale co się dziwić, skoro junta wojskowa, która rządzi w Tajlandii, zdążyła już zakazać m.in. jedzenia kanapek na zewnątrz, spotkań piątkami i właśnie unoszenia w górę trzech palców. Ten gest w filmie „Igrzyska śmierci: Kosogłos” jest symbolem buntu mieszkańców zniewolonego 13 Dystryktu przeciwko wszechogarniającej władzy Kapitolu. Generałowie boją się, że Tajowie wezmą ten obraz zbytnio do siebie.
Armia przejęła kontrolę w Bangkoku 22 maja, po sześciu miesiącach politycznego paraliżu. Rozgoniła blokujących ulice zwolenników i przeciwników rządu Yingluck Shinawatry i wprowadziła stan wojenny, którego końca nie widać. Generałowie obiecali, że gdy tylko przywrócą porządek w kraju, ogłoszą wybory i wycofają się do koszar. Dziś już wiadomo, że nie zdarzy się to w 2015 r.
Już w pierwszych dniach po przewrocie wojskowi krwawo rozpędzili demonstracje pod jednym ze stołecznych McDonaldów – stąd późniejsze wiece kanapkowe. Dziś już – ze względu na bezpieczeństwo narodowe – spotykać się można tylko czwórkami. A najlepiej siedzieć w domu, do czego w cotygodniowej pogadance telewizyjnej „Zwrócić szczęście ludziom” przekonuje lider junty Prayuth Chan-ocha. Trudno się dziwić, że najnowszą ofiarą generałów został George Orwell i jego „Rok 1984”, którego nie można publicznie czytać. Czy trzy palce obalą juntę? Pewnie nie, ale lokalna popularność i międzynarodowa sława „Igrzysk śmierci” oznaczają, że cenzura lub nawet wycofanie tego filmu z kin nie wchodzi w rachubę. Cały świat patrzy, Kosogłos nie może być już uciszony.
Tauhid
Nie ma Boga prócz Allaha. Nie ma religii prócz islamu. Nie ma prawdy prócz naszej prawdy – twierdzą bojownicy Państwa Islamskiego (PI), którzy na nagraniach wideo demonstracyjnie unoszą w górę palec wskazujący prawej ręki. To tradycyjny symbol tauhidu, pierwszej z dwóch części muzułmańskiego wyznania wiary, czyli zdania, od którego rozpoczyna się ten fragment. Formalnie wystarczy dodać „…a Mahomet jest jego Prorokiem” i konwersja gotowa.
Wzniesiony palec towarzyszy muzułmanom przy codziennych modlitwach, ale za sprawą PI nabrał nowej, złowrogiej treści. To pierwsza organizacja terrorystyczna, która zdołała zdobyć i utrzymać tak duże terytorium. Odkąd w czerwcu jej liderzy proklamowali kalifat, szeregi PI zasilają setki muzułmanów, również z Zachodu. Mordują, porywają dla okupu, ściągają haracze, ale przede wszystkim jednym palcem zaprowadzają fundamentalną jedność, co widać bez zbędnego komentarza na każdym nagraniu.
Dla tych radykałów wzniesiony palec to coś więcej niż tylko symbol monoteizmu. To gest odrzucenia wszystkiego co niefundamentalne, również w islamie. Dla PI takie ugrupowania jak Hamas czy Hezbollah są gorsze niż chrześcijanie czy Żydzi, bo ich muzułmańskość jest udawana. Wzniesiony palec to zatem groźba dla każdej odmienności. Jest choreograficznym odwołaniem się do ideologii, która wprost zakłada zniszczenie pluralizmu, liberalizmu, Zachodu. Symbolem teologicznej supremacji i militarnej hegemonii. Poręczną obietnicą śmierci dla wszystkich innych.
Quenelle
Duży i soczysty kawałek mięsa (ewentualnie ryby), w gęstym sosie, podawany głównie w okolicach Lyonu – to właśnie quenelle. Kluczowy jest kształt mięsa: owalny, nieco wydłużony, jak czopek. Stąd też nazwa gestu – jego twórca, francuski komik Dieudonné M’bala M’bala, twierdzi, że to tylko demonstracja, jak głęboko należy ten czopek wkładać syjonistom i całemu establishmentowi, który przecież im się wysługuje.
M’bala M’bala przekonuje, że światem rządzi Ameryka i Izrael, a o jednym z francuskich dziennikarzy żydowskiego pochodzenia powiedział, że szkoda, iż „nie zginął w komorach gazowych”. Podczas swoich występów m.in. tłumaczy, że prezydenta nie wybierają obywatele, ale Crif, najbardziej wpływowa żydowska organizacja we Francji.
Dziś quenelle ma już swoje życie. Zyskał globalną sławę, gdy pod koniec 2013 r. wykonał go podczas meczu w lidze angielskiej Nicolas Anelka, była gwiazda francuskiej piłki. I nagle w sieci pojawiło się tysiące naśladowców. Przeciwnicy gestu uznali, że to po prostu zawoalowane hajlowanie, którego trzeba zakazać, tak jak nazistowskiego oryginału. Quenellowcy podjęli wyzwanie i zaczęli wrzucać do sieci zdjęcia z gestem na tle synagog, a nawet z Auschwitz.
Spora część francuskich socjologów twierdzi jednak, że trudno oskarżać quenellowców o nazistowskie ciągoty, bo przeważnie nie mają pojęcia o takich konotacjach. Gest jest dla nich symbolem przynależności do grupy. Są antysystemowi, podatni na wszelkie teorie spiskowe, nie podoba im się polityka Izraela wobec Palestyńczyków (często sami są z pochodzenia Arabami), ale gdyby za to wszystko karać, do więzienia trafiłby pewnie co drugi Francuz.