A jednak trudno, by nie nasuwały się skojarzenia pomiędzy przestępczym aktem a zaangażowaniem rządu australijskiego w walkę z tzw. Państwem Islamskim.
Jeszcze w połowie września Australia oświadczyła, że weźmie udział w koalicji państw walczących z fanatykami islamskimi, wysłała samoloty bojowe i kilkuset żołnierzy.
Nic dziwnego w tym, że Australia, choć od Bliskiego Wschodu leży dalej niż Polska, zaangażowała się w takiej walce. Każdemu państwu robić to wypada – ze względu za okropieństwa, których fanatycy się dopuszczają. Premier Australii – uzasadniając bezpośredni udział swego kraju w interwencji zbrojnej – ocenił publicznie, że zagrożenie, jakie stanowi tzw. Państwo Islamskie, dotyczy nie tylko Iraku czy Bliskiego Wschodu, lecz całego świata, w tym Australii.
Ponadto obywatele australijscy już raz padli ofiarą wielkiego zamachu terrorystycznego – w październiku 2002 r. na wyspie Bali. Wśród 202 zabitych było 88 turystów z Australii. Niestety fanatyzm swoimi wpływami sięga też antypodów – źródła w Canberrze podają, że ponad 70 Australijczyków walczy po stronie dżihadystów w Iraku i Syrii. Rząd obawia się radykalizacji innych mieszkających w kraju muzułmanów.
Osobistości islamskie w Australii natychmiast potępiły zamach w Sydney i oświadczyły, że tacy fanatycy nie reprezentują islamu. Tak jak my na Zachodzie dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego nie powinniśmy utożsamiać z całym islamem, tak powinniśmy się domagać od przedstawicieli wspólnot islamskich w krajach zachodnich i na całym świecie, by publicznie odcinały się od terrorystów i podkreślały, że bezprawnie powołują się na religie i jej wartości.