Co takiego mógłby doradzić Bronisławowi Komorowskiemu opromieniony zwycięstwem David Cameron? Choćby: jako urzędujący premier czy prezydent unikaj bezpośredniej debaty z najgroźniejszym konkurentem. Takiego pojedynku nie da się wygrać, można go najwyżej nie przegrać. Po zaskakujących wynikach pierwszej tury wyborów prezydent Komorowski nie mógł sobie jednak już pozwolić na taki komfort. Telewizyjne starcie z Andrzejem Dudą, młodszym, względnie przystojniejszym pretendentem już na starcie, według historycznych statystyk, premiuje kandydata PiS – bez względu na to, co powie.
Takie polityczne pojedynki jawią się jako kwintesencja demokracji, niemal rycerskie starcie na polityczną śmierć lub życie. Nic bardziej mylnego. Jak wynika z doświadczeń najstarszych demokracji świata, to najbardziej nieprzewidywalny element kampanii. Wystarczy krzywa mina, jedno fałszywe słowo lub kropla potu – i lata sukcesów gospodarczych, reform społecznych, dyplomatycznych triumfów, wszystko pryska. W takich okolicznościach urzędujący polityk ma zawsze więcej do stracenia.
Siła rażenia
Szczegóły bywają politycznie zabójcze. Choćby który z rywali okaże się bardziej ludzki? We Francji do dziś pamiętają ripostę Giscarda d’Estaing w debacie z François Mitterrandem: „Ale nie ma pan monopolu na serce!”, to znaczy, że nie on jeden współczuje biednym i wykluczonym. Fraza była najwyraźniej przygotowana zawczasu. Z kolei w USA – na debacie z publicznością – czarna kobieta poruszyła temat własnych trudności ekonomicznych. Prezydent Bush senior w odpowiedzi zaczął mówić coś o misji Afrykańskiego Kościoła Metodystów, zaś Bill Clinton podszedł do kobiety i zapytał: „Proszę powiedzieć jeszcze raz: jak to panią dotknęło?”.