Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

10. rocznica zamachów w Londynie

. . Hernán Piñera / Flickr CC by 2.0
Terroryści zaatakowali Londyn, zabijając kilkudziesięciu mieszkańców, raniąc kilkuset i paraliżując miasto. Ale komunikacja ruszyła już następnego dnia, ale City nie odnotowało tąpnięcia.

Poniższy artykuł ukazał się w POLITYCE 16 lipca 2005 r.

Można bez obawy przypuszczać, że terroryści uderzyli w Brytyjczyków, bo to oni są najbliższym sojusznikiem USA, bo premier Tony Blair pierwszy wsparł George’a Busha po 11 września, a także by wstrząsnąć ogromną, liczącą 1,5 mln osób, społecznością muzułmanów w Wielkiej Brytanii. Co chcieli osiągnąć?

Najpierw pokazać swoją siłę i nienawiść. Potem posiać zwątpienie w siłę Brytanii, może nawet zmienić jej politykę, jak to się stało po podobnych zamachach w Hiszpanii w marcu 2004 r. To pierwsze się udało. Widać, że nieuchwytna Al-Kaida ciągle może przeprowadzić skoordynowane zamachy w wybranym przez siebie momencie. Ale drugiego celu Al-Kaida nie osiągnęła. Brytyjczyków trudno zastraszyć; poza jednym głosem zbuntowanego posła George’a Gallowaya, w parlamencie nie było nikogo, kto by wezwał rząd do zmiany polityki. Ani nie było nikogo takiego na ulicy. Co się dzieje? – zadzwoniliśmy w dniu zamachu do Patrycji O., Polki pracującej w City. – Siedzimy w biurze i klepiemy w komputery. Ja mam do domu tylko pół godziny na piechotę, spoko. Dzwonimy następnego dnia po reakcje. – Byliśmy wieczorem na drinku. To ich nie bierze, to nie z nimi takie numery. Jak trafnie określa tygodnik „The Economist”, społeczeństwo brytyjskie jest resilient, prężne.

Przypomina to wojenną opowieść naszego krewnego, żołnierza, który w czerwcu 1940 r. wylądował („Batorym” z południa Francji bez osłony konwoju, której odmówiono) w porcie Plymouth. Na żołnierzy września, zszokowanych załamaniem Francji i zmęczonych przedzieraniem się do Anglii, czekały w porcie nakryte stoły. Nad głowami ryczały samoloty, bo trwała akurat walka powietrzna. Anglicy i Angielki nawet nie podnosili głów, tylko podawali kawę i koce zmordowanym polskim żołnierzom, starali się powitać jedynych sojuszników, jakich wtedy mieli, i pokazać fason. Kontrast z Francją, gdzie rozsypka i degrengolada szybko zżarły wolę oporu, był szokujący.

Brytyjska tożsamość

Przykład współczesny z epoki zamachów IRA. Mieszkając i pracując w Londynie w latach 90. nasłuchaliśmy się opowieści o terroryzmie nacjonalistów z Ulsteru. Pewien dziennikarz Polskiej Sekcji BBC ucierpiał w zamachu bombowym IRA na dom towarowy Harrod’s – symbol cywilizacji brytyjskiej (dziś w rękach Mohameda Al Fayeda, bogatego imigranta arabskiego, pozującego na klasycznego angielskiego dżentelmena). Ranny reporter podszedł do ulicznego telefonu, by podać kolegom w radiu, co się stało. Dopiero kiedy odłożył słuchawkę, ktoś z przechodniów zwrócił mu uwagę, że ma na plecach plamę krwi. Pewnie ranił pana odłamek, może trzeba pomóc?

Ludzie reagowali tak i teraz, 7 lipca – spokojnie i rzeczowo, bez emocji takich jak w Nowym Jorku 11 września, ale i bez paniki. Wszyscy spodziewali się ataku, choć Wielka Brytania jest na jedenastym miejscu na liście zagrożonych terroryzmem krajów (pierwsze trzy to Kolumbia, Izrael i Pakistan), ale swój strach bagatelizowali wierząc (słusznie czy nie) w skuteczność policji i służb wywiadowczych w zapobieganiu zamachom.

Podobnie Rudolph Giuliani, burmistrz Nowego Jorku, który teraz akurat był w Londynie, dosłownie kilka metrów od eksplozji autobusu, powiedział telewizji BBC, że on sam i inni nowojorczycy po 11 września „wzorowali się, jak mogli” na londyńczykach z okresu II wojny światowej i sposobie, w jaki znosili ataki podczas Bitwy o Anglię w 1940 r. W reportażu paryskiego dziennika „Le Monde” podano, że ofiary zamachu, które mogły utrzymać się na nogach, stały w czwartek w kolejce do wyjścia z metra! Coś więc w angielskiej flegmie musi być poza stereotypami.

Królowa, najwyższy autorytet, bo – ex definitione – niepolityczny i historyczno-sentymentalny, wygłosiła przemówienie trwające 90 sekund. Kto chciałby dokładniej zapoznać się z pojęciem brytyjskości, powinien je przestudiować zdanie po zdaniu, zwracając baczną uwagę na formę. Królowa zaczęła od tego, że mówi w imieniu wszystkich, potem złożyła kondolencje rodzinom ofiar, podziękowała ratownikom za dobrą służbę. Z całkowitym opanowaniem, bez najmniejszej emocji w głosie, tak jakby zupełnie nic się nie stało, jakby opisywała działanie maszyny, wyraziła podziw dla londyńczyków, którzy po zamachach bombowych „ze spokojnym zdecydowaniem wznowili normalny bieg spraw”, i po królewsku oceniła, że to jest właściwa odpowiedź na okropności. Bo „ci, którzy ich dokonali, nie zmienią naszego sposobu życia”.

Skojarzenie może idzie trochę zbyt daleko, lecz wydobędzie naszą tezę lepiej: Przemówienie królowej (każde jej publiczne wystąpienie kontrasygnuje premier) to skrajne przeciwieństwo furii i wściekłości Oriany Fallaci – w obronie zagrożonej tożsamości europejskiej, w obronie naszego Michała Anioła, fresków, naszych kamiennych kościółków, naszego stylu życia. Tożsamości brytyjskiej nie trzeba specjalnie bronić, bo jest silna, w każdym razie ciągle silniejsza niż gdzie indziej. Furia nie jest potrzebna, bo nie widać strachu, skoro nie ma obawy o utratę – niepotrzebna jest tak intensywna obrona.

Magnes Londynu

Przestrzenią, w jakiej owo podporządkowanie brytyjskiemu modelowi życia poddane zostaje próbie, jest bez wątpienia stolica. Londynu – to wie chyba każdy – nie należy mylić z wesołą Anglią. Londyn gra w globalnej lidze miast wielokulturowych. I wygrywa. Przynajmniej w porównaniu z Paryżem czy Nowym Jorkiem. Ze wszystkich obecnych tu ras, kultur, narodów, języków, religii i obyczajów nie powstało jeszcze, i pewnie długo nie powstanie, jedno społeczeństwo, ale Londyn zaszedł na tej drodze szczególnie daleko.

Spoiwem są: angielszczyzna, z jej niezliczonymi wariantami i akcentami, liberalny system życia i charakter gospodarzy. Przybysze z południa i wschodu będą się dziwić, że Brytyjczycy są zimni, ale wkrótce docenią odwrotną stronę medalu. To, że w Londynie nikt ci się nie narzuca, w metrze chowa nos w gazecie i nawet nie rzuci ci przelotnego spojrzenia, nie znaczy, że ma cię za nic. Może za to oznaczać, że szanuje twoją prywatność, bierze cię, jakim jesteś, i tego samego oczekuje od ciebie. Tu jest dużo powietrza społecznego, którym może oddychać różnorodność.

Tę strunę trącił burmistrz Londynu Ken Livingstone. Wiadomość o zamachach dotarła do niego jeszcze w Singapurze, dokąd pojechał na ogłoszenie decyzji o lokalizacji olimpiady 2012. Londyn wygrał, ale radość była krótka. Livingstone, jak Rudolph Giuliani, burmistrz Nowego Jorku, stanął przed podwójnym wyzwaniem: podtrzymać w ludziach ducha i nie dopuścić do szukania kozła ofiarnego wśród wyznawców islamu. Z marsem na twarzy mówił do londyńczyków: To nie był atak przeciwko możnym tego świata, prezydentom i premierom, to był atak na zwykłych mieszkańców Londynu. Zamachowcy usiłują podzielić Londyn.

Burmistrz wie, co mówi. Londyn, perła kosmopolityzmu, jest zarazem wizytówką Brytanii, dowodem, że tak wielu ludzi z tak wielu kultur może żyć w jednym miejscu, szanując tutejsze rządy prawa i wolności. Jasne, że to trudne i nie zdarzyło się z dnia na dzień. Nim Londyn stał się oknem wystawowym nowoczesnej brytyjskości, był widownią zamieszek wymierzonych w napływających coraz szerszym strumieniem przybyszy ze świata, przede wszystkim z krajów upadłego Imperium. Szukali w Londynie i na Wyspach tego, co wszyscy imigranci świata: chleba, bezpieczeństwa osobistego, lepszego życia, wykształcenia dla dzieci i wnuków.

Skąd bierze się atrakcyjność Londynu? Przecież to miasto moloch, zakorkowane samochodami, pełne zgiełku i śmieci, chaotyczna plątanina ulic i miasteczek kubek w kubek podobnych do siebie, w których historyczny Londyn to tylko rodzynek we wciąż puchnącym cieście metropolii? Są co najmniej trzy odpowiedzi: pierwszy dziś język świata, którego można się tu nauczyć; funty, które można tu zarobić; swoboda życia, jaką można się tu cieszyć. Gdyby odpowiedź była tylko jedna, jak twierdzą zgryźliwi – money – to czemu przybysze, którzy już uciułali swój mająteczek, ociągają się z powrotem do ojczyzny lub zostają w Londynie na zawsze? Mogą narzekać, mogą tęsknić, ale nie opuszczają Londynu, a Londyn ich nie opuszcza.

Londyn przyciąga więc jak magnes: według spisu ludności z 2001 r. co trzeci mieszkaniec miasta (ponad 2 mln ludzi) w nim się nie urodził. Ulice Londynu rozbrzmiewają ponad 300 językami, żyje tu 50 społeczności skupiających co najmniej 10 tys. ludzi. Z długiej listy przypominamy tylko niektóre: Koreańczycy i Japończycy, Marokańczycy, Kurdowie, Somalijczycy, Afgańczycy, Kongijczycy, Portugalczycy, Banglijczycy, Australijczycy. No i Polacy. Jest ich tam już może nawet 100 tys.

Jakim cudem rdzenny, robotniczy i mieszczański Londyn to wszystko wytrzymał? Półżartem można odpowiedzieć, że ci wszyscy nowi londyńczycy wkupili się w łaski swoimi narodowymi kuchniami. Anglia, jak powszechnie wiadomo, nie ma się na tej niwie czym pochwalić, może z wyjątkiem prawdziwego english breakfast. A tak Londyn zaczął pachnieć i smakować najbardziej egzotycznie w Europie: tutejsze restauracje serwują potrawy ponad 70 kultur kulinarnych świata. Fish and chips jeszcze się tu i ówdzie dostanie, ale bardziej typowym daniem londyńczyka będzie dziś tikka masala, a przysmakiem – mango chutney.

Kłopoty zaczynają się, kiedy dochodzi do konfliktu lojalności. Telewizyjne obrazy cierpiących Irakijczyków czy Palestyńczyków wywołują odruch solidarności etniczno-religijnej. Brytyjscy muzułmanie masowo uczestniczyli w londyńskich marszach przeciwko wojnie w Iraku. Aż 11 proc. uważało po 11 września, że dalsze ataki na USA byłyby usprawiedliwione, 8 proc. gotowe było zaakceptować ataki na Wielką Brytanię.

Muzułmanie w służbie

Czy brytyjscy muzułmanie są lojalnymi poddanymi Korony? Ze źródeł wywiadowczych, które cytuje brytyjska prasa, wiadomo, że w kraju może działać około tysiąca potencjalnych terrorystów islamskich. Na półtoramilionową społeczność to dużo czy mało? Można oceniać, że brytyjską politykę wobec mniejszości religijnych cechuje wielka tolerancja, ale też stanowczość w strzeżeniu podstawowego ładu państwa. „Macie wiele wolności, więcej niż gdzie indziej, ale jej granice są wyraźnie nakreślone, a za nimi surowe prawo” – tak można oddać myśl Johna Locke’a, autora „Listu o tolerancji” sprzed trzystu lat. „Tych ludzi – pisał Locke – którzy przeczą istnieniu bóstwa, w żaden sposób tolerować nie wolno”, przy czym za ateuszy wówczas uważano takich, którzy nie dotrzymywali „przysiąg, które więziami są społeczeństwa”.

Jest coś specyficznego w brytyjskim stosunku do muzułmanów, co pochodzi może jeszcze z epoki kolonialnej. Wielka Brytania rozstała się z epoką kolonii stosunkowo bezkrwawo, lepiej niż Francja. Wzbudzała też większą lojalność w obu wojnach światowych. Gandhi, człowiek z ducha wolny, który miał się stać twórcą niepodległych Indii, powiedział po wybuchu wojny, iż Hindusi są przede wszystkim obywatelami Imperium i będą walczyć w słusznej sprawie, by „popierać Brytyjczyków, nie szczędząc życia i majątku”. Ogromna część walczących sił brytyjskich pochodziła z kolonii. Dla przykładu: wzorowa armia nepalskich Gurkhów z wyjątkową pokorą wykonywała rozkazy angielskiego oficera. Owszem, w Iraku zdarzyły się trzy wypadki buntu muzułmańskich (brytyjskich) żołnierzy, którzy odmówili walki ze współwyznawcami, ale to wyjątki potwierdzające regułę. Podobna lojalność występuje dziś.

Kiedy 7 lipca stało się najgorsze, ze strony muzułmanów posypały się głosy oburzenia, współczucia i potępienia. Duchowni chrześcijańscy stawali przed kamerami TV wraz z imamami na znak solidarności z zaatakowanym Londynem, wspólnym miastem. Ekstremiści zamilkli. Jeśli atak miał zagrzać do walki muzułmanów w Londynie, to jak dotąd przyniósł skutek odwrotny. Nastąpiła nie tylko konsolidacja społeczeństwa wokół demokratycznych liderów z premierem Blairem na czele, ale także konsolidacja samej społeczności muzułmańskiej przeciwko terrorystom.

Lekarze muzułmanie operowali w szpitalach ramię w ramię z białymi i czarnymi kolegami. Na listach zaginionych figurowały muzułmańskie nazwiska, wśród ofiar zamachów byli muzułmanie. Nawet tym najmniej zintegrowanym trudno byłoby uwierzyć, że zamachy podjęto w ich obronie przed Bushem i Blairem, prowadzącymi krucjatę w Iraku i Afganistanie. Na dodatek obaj znienawidzeni przez islamistycznych fanatyków przywódcy radzili akurat w Szkocji na szczycie G-8, jak pomóc najbiedniejszym krajom świata, gdzie mieszkają także miliony wyznawców islamu.

Jak szczere są te gesty muzułmańskiej solidarności z Londynem? Muzułmanie mają naturalnie wiele do stracenia i można tłumaczyć ich oficjalną postawę obawami przed odwetem lub restrykcjami. W niejednym londyńskim meczecie wierni byli w ostatnich latach ładowani nienawiścią do Zachodu i rządu brytyjskiego jako głównego europejskiego sojusznika amerykańskiej wojny z terroryzmem. Radykałowie pokroju aresztowanego w zeszłym roku Abu Hamzy prali mózgi części muzułmańskiej młodzieży. Ideologia Al-Kaidy trafiała na podatny grunt, ale to nie znaczy, że Osama ibn Laden stał się bożyszczem muzułmańskiego Londynu.

Ikram Ali, rzecznik muzułmanów w hrabstwie Kent, dostrzegł natychmiast, o co toczy się gra: „Wszyscy jesteśmy ofiarami zła wyrządzonego przez zamachy. Nie możemy dopuścić, by to zło nas podzieliło”. W Bradford, innym wielkim skupisku muzułmanów brytyjskich, tamtejszy działacz dr Abdul Barry Malik ostrzegał przed obciążaniem muzułmanów zbiorową odpowiedzialnością za ataki w Londynie: „Przed laty, kiedy miasta brytyjskie stały się celem ataków IRA, nie zwalaliśmy winy na wszystkich chrześcijan czy katolików, tak samo teraz nie wolno obciążać winą wszystkich muzułmanów”.

Wiele wskazuje na to, że dziś władzom brytyjskim zależy na tym samym co umiarkowanym muzułmanom: by nie zaostrzać napięć i izolować ekstremistów. Na razie taktyka ta zdaje się działać, ale będzie problem, jeśli okaże się, że londyńskie zamachy 7 lipca były dziełem tutejszych muzułmańskich fanatyków, a nie akcją zewnętrzną. Wtedy pod pręgierz może trafić cała dotychczasowa polityka wobec muzułmanów jako zbyt liberalna i nieskuteczna, a przez to niebezpieczna dla miasta i państwa.

The finest hour

Wprawdzie Brytyjczycy nie doświadczyli okupacji kraju od wieków, ale wiedzą, co znaczy wojna i terror – jak się zachować w ich obliczu. Izba Gmin zaraz po zamachach 7 lipca stanęła murem za premierem Blairem, ponad partyjnymi podziałami. Czy u nas byłoby tak samo? Czy nasi politycy opozycji nie wykorzystaliby podobnego dramatu do ataków na rząd, powiększając zamęt w społeczeństwie? Czy nasze media wyczułyby tak jak brytyjskie cienką granicę dzielącą informację od sensacji, komentarz od załatwiania porachunków ideologicznych? W demokracji są granice, których się nie przekracza ze względu na dobro najwyższe: ład społeczny i sprawne funkcjonowanie państwa. Brytyjczycy dali w tych dniach Europie lekcję godną swego największego rodaka Winstona Churchilla.

18 czerwca 1940 r. premier Churchill wygłosił w parlamencie jedną ze swych słynnych mów wojennych. Czas był fatalny: po upadku Francji stało się jasne, że Hitler zaatakuje ostatnią wielką demokrację Europy – Królestwo Brytyjskie. Churchill nie bał się patosu: Od wyniku bitwy o Anglię zależy, czy przetrwa cywilizacja chrześcijańska. Od jej wyniku zależy los naszego brytyjskiego sposobu życia – ciągnął – naszych wielowiekowych instytucji i naszej Europy. Jeśli zdołamy powstrzymać furię i potęgę Hitlera, Europa odzyska wolność. Jeśli poniesiemy klęskę, cały świat stoczy się w mroki nowego średniowiecza. Dlatego bądźmy gotowi do naszych obowiązków, by kiedyś nasi potomni mogli powiedzieć, że była to nasza najwspanialsza pora, the finest hour. I patrzcie, najwspanialsza pora – to czas potu, łez i krwi.

Nie chcemy powiedzieć, że premier Blair jest nowym Churchillem, bo byłaby to pewna przesada. Chcemy powiedzieć, że i Blair, i londyńczycy, i cała Wielka Brytania okazali się w porze próby wiernymi uczniami sir Winstona, który po wybuchu I wojny światowej powiedział w ratuszu londyńskim: „Maksymą narodu angielskiego jest – urzędujemy normalnie, business as usual. Ta brytyjska wierność krzepi.

Model brytyjski

Czy to dobra passa Wielkiej Brytanii, seria sukcesów, które robią wrażenie w świecie, czy – jak chcą niektórzy – nawet już „model brytyjski, godny naśladowania”? Zaczęliśmy od prężności społeczeństwa, dzielności ducha, który się objawił w dobie dramatycznej próby. Z sondaży opinii wynika, że Anglicy są dumniejsi niż inni ze swego pochodzenia (53 proc. z nich tak odpowiada, w porównaniu z 46 proc. Hiszpanów, 35 proc. Francuzów i tylko 20 proc. Niemców). Kanclerz skarbu Gordon Brown, prezentując ostatni budżet, dumnie oświadczył, że kraj przeżywa „najdłuższy okres trwałego wzrostu gospodarczego od czasu, kiedy zaczęto rejestrować takie dane w 1701 r.”. Taki horyzont może jest naciągany, w każdym razie aktualny brytyjski wskaźnik wzrostu – 3,2 proc. – wyraźnie przewyższa wskaźnik strefy euro: 1,8 proc. Jeszcze wyraźniej tę różnicę między wiodącymi krajami świata widać na wykresie od 1992 r. (patrz wykres). Czy to wynik przewagi liberalnej polityki anglosaskiej nad społeczną polityką francusko-niemiecką? Tony Blair – w głośnym przemówieniu przedstawiającym priorytety brytyjskiej prezydencji w Unii – zastrzegał się, że nie porzuca europejskiego modelu socjalnego. Ale – pytał – „cóż to za model socjalny, który pozwala na 20 mln bezrobotnych w Europie i wskaźniki wydajności znacznie niższe niż w USA”? Równocześnie przeciwstawił się karykaturowaniu swego kraju jako bezdusznego, głoszeniu, że Brytania „jest w morderczym uścisku skrajnej anglosaskiej filozofii rynkowej, która depcze biednych i pokrzywdzonych przez los”. Chwalił się, że jego rząd wprowadził programy walki z bezrobociem i doprowadził do zniesienia długoterminowego bezrobocia młodzieży.

Co do tego dodamy? Koncert Live 8. Chociaż to pomysł Richarda Curtisa i Bono, to Bob Geldof osobiście namówił Blaira, by wystartował z ideą Komisji dla Afryki. Blair zadaje się więc z dobrym towarzystwem, a gazeta niedzielna „The Sunday Times” trafnie dobrała tytuł do tego, co się wydarzyło: „Jak małe poczucie winy (w sprawie Afryki i pomocy biednym) stało się gigantyczną falą”. Rzeczywiście, koncerty zmobilizowały setki milionów ludzi na całym świecie. Efekt medialny oraz przyrzeczone 50 mld dol. dodatkowej pomocy w różnych formach można oczywiście analizować i krytykować, ale Brytyjczycy są górą tak czy inaczej – zaproponowali nową inicjatywę, czytelną dla bardzo szerokiej publiczności. Dodatkowo pojawiła się sprawa olimpiady – a więc widowiska dla setek milionów – zapewnienia jej bezpieczeństwa. To sprawa odległa, dopiero w 2012 r., ale mówi się o niej już dziś, co daje Brytanii premię polityczną i nagrodę za energię.

Wreszcie, znów koincydencja, Londyn objął przywództwo w Unii Europejskiej w okresie rozsypki i zwątpienia, kiedy motor francusko-niemiecki się zakrztusił, a duch reformistyczny osłabł. Blair nie bacząc na to proponuje dogłębną reformę polityki unijnej. To już wielki gambit, nieledwie przejęcie odpowiedzialności za rozwój Europy. Propozycja Blaira jest odmienna od dotychczasowej w wielu aspektach. Nie chodzi tylko o Europę bardziej zwróconą w stronę przyszłości (pieniądze na rozwój, badania itd.), ale pośrednio o Europę troszczącą się bardziej o sojusz z Ameryką. Blair jest symbolem takiego sojuszu i będzie popychał Unię w tym kierunku, może przyszły rząd niemiecki go w tych wysiłkach poprze, a kto wie, czy nie i Francja z nowym prezydentem w 2007 r. Ten brytyjski model liberalny, który się wolnej konkurencji nie boi, ma jeszcze dla nas samych Polaków dodatkową zaletę: to Brytania, a nie na przykład Francja czy Niemcy, dopuściła wolny przepływ siły roboczej, w tym Polaków.

Imperium ciągle żywe

Brytyjskim bestsellerem jest ciągle książka Nialla Fergusona („najlepszego brytyjskiego historyka tego pokolenia” jak pisze „The Times”) pod znamiennym tytułem „Imperium” i podtytułem „Jak Brytania stworzyła współczesny świat”. Jakże zresztą nie lubić historyka, który za motto przyjmuje cytat z Conradowskiego „Jądra ciemności”. Autor – nie przemilczając czarnych kart systemu imperialnego – przypomina, że bez brytyjskiego panowania nad światem nie rozprzestrzeniłyby się tak szeroko idee liberalnego kapitalizmu i demokracji. Indie na przykład, najludniejszy kraj demokratyczny naszego globu, wiele brytyjskiemu panowaniu zawdzięczają. Elitarne szkoły, uniwersytety, służba cywilna, armia, prasa i system parlamentarny – wszystkie te instytucje zachowują rozpoznawalny ciągle rys brytyjski. Z kolei „niemal każdy kraj o ludności liczącej przynajmniej milion, który wyszedł z kolonializmu nie popadając od razu w dyktaturę, jest dawną kolonią brytyjską” – pisze Ferguson.

Sam język angielski okazał się najlepszym towarem eksportowym ostatnich trzystu lat. W XIX w. imperium było pionierem wolnego handlu, przepływu kapitału, a także, po zniesieniu niewolnictwa, wolnej siły roboczej w skali międzynarodowej. W jakich warunkach siła ta egzystowała, to osobna sprawa, jednak Ferguson ma rację: alternatywne modele imperium – rosyjski i chiński – przeważnie sprowadzały na zdobyte czy poddane im obszary niewyobrażalną nędzę.

W skrócie, brytyjskie imperium stanowiło jakąś formę światowego rządu, który funkcjonował na ogromnych obszarach, i to nie tylko z korzyścią dla rządzących imperialistów. Dziś, w obliczu zagrożenia – skrajną biedą, głodem, chorobami, fanatyzmem religijnym, terroryzmem, państwami upadającymi, rządami nie mogącymi zapewnić niczego swoim poddanym – świat pilnie potrzebuje jeśli nie „oświeconego Imperium”, to przynajmniej mądrego przywództwa.

„Trzeba powiedzieć, że eksperyment rządzenia światem bez Imperium nie okazał się fantastycznym sukcesem” – stwierdza Ferguson i przypomina, że Blair po 11 września wygłosił mesjanistyczne przemówienie na konferencji partyjnej w Brighton. Mówił z wielkim zapałem o innym wymiarze stosunków międzynarodowych i o potrzebie „przeorganizowania (re-order) świata wokół nas”. Wisząca wówczas w powietrzu wojna z talibami w Afganistanie nie będzie – zapowiadał – ostatnim krokiem. Powołał się na wcześniejsze próby interwencji wobec zbrodniczych reżimów – w Serbii i w Sierra Leone. Dodał też, że sprawiedliwość to nie tylko ukaranie winnego. To niesienie pomocy, demokracji i wolności wszędzie tam, gdzie można. Od czasów kryzysu sueskiego w 1956 r. żaden premier brytyjski nie przemawiał z takim entuzjazmem i nie kreślił tak szerokich wizji – stwierdza Ferguson i porównuje Blaira z Gladstonem (trzykrotny premier w latach 1868–94). A podobieństwa historyczne idą dalej. Kiedy Brytyjczycy zwrócili się przeciw derwiszom w Sudanie, Mahdi mógł być Osamą ibn Ladenem epoki wiktoriańskiej, a zamordowanie generała Gordona – zamachami z 11 września w miniaturze.

Oczywiście szyld Imperium pasuje dziś do USA, jednak Blair wydawał się trochę mentorem Busha czy raczej politykiem, który chciał korygować jego politykę. W każdym razie historyk w konkluzji przygląda się ocenie Deana Achesona z 1962 r., byłego amerykańskiego sekretarza stanu. „Brytania straciła imperium i jeszcze nie znalazła dla siebie roli”. Otóż wygląda na to, że Blair zaczyna tę rolę znajdować i być może narzuci ją światu, a w każdym razie Europie. Brytania, także dzięki niemu, pozostanie wielka. Jak 7 lipca.

[współ. Radosław Korzycki]

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną