Od momentu gdy pięć lat temu wybuchł grecki kryzys, europejscy politycy przyglądają się Atenom z niedowierzaniem. Jak to się stało, że europejskie państwo na taką skalę oszukiwało pozostałych członków Unii m.in. w sprawie deficytu budżetowego? (w 2001 r. oficjalnie 3 proc. PKB, realnie – 15 proc.). Jak to możliwe, że unijne pieniądze, które przez dwie dekady co roku statystycznie powiększały greckie PKB o 4 proc., wsiąknęły i nie ma po nich śladu? I w końcu, jak to się stało, że 10-milionowe państwo dostaje zastrzyk finansowy o wartości trzykrotnie przekraczającej PKB 38-milionowej Polski, i nic. Gospodarka się zwija, płace maleją, dług dalej rośnie.
Najnowsze zaskoczenie dotyczy premiera Aleksisa Tsiprasa. Jak to jest, że ten przyciśnięty do ściany człowiek, gdy ważą się losy jego kraju w Europie, przychodzi na spotkania ostatniej szansy bez żadnej propozycji do negocjacji, a potem wysyła je mailem za pięć dwunasta? Nie zależy mu, żeby Grecja pozostała w Europie? A może ona nigdy w tej Europie nie była.
Europejscy liderzy są w kropce. Z jednej strony nie do końca rozumieją, jak to jest, że te same metody wychodzenia z kryzysu zadziałały w Irlandii czy Hiszpanii, a w Grecji nie. Z drugiej strony polityczna poprawność nie pozwala pójść w stronę konstatacji, że Grecy są inni i że zalanie ich kraju kolejnymi miliardami euro nic nie da, dopóki nie weźmie się pod uwagę odmienności lokalnego systemu politycznego, społecznego i gospodarczego, który kształtował się w oderwaniu od Europy znacznie dłużej niż chociażby polski.
– Europejscy biurokraci po prostu przykładają do Grecji europejskie standardy i zasady etyczne, które – jakkolwiek szczytne – są w dużym stopniu obce greckiemu społeczeństwu – mówi Paszos Mandrawelis z dziennika „Kathimerini”.