Bałkany w Unii Europejskiej postrzegane są głównie jako problem. Węgrzy, na przykład, chcą się od nich odgrodzić czterometrowym płotem. Przez Bałkany ciągną bowiem do Europy mieszkańcy pogrążających się w chaosie Syrii i Iraku (POLITYKA 28). Przed nimi podążali jednak rozczarowani swoim niepodległym, ale pogrążonym w kryzysie państwem mieszkańcy Kosowa. W pierwszych dwóch miesiącach tego roku do Węgier napłynęło więcej Kosowarów niż przez cały 2014 r. Powodem tego exodusu były najprawdopodobniej zwykłe plotki: o tym, że lada dzień Bruksela zaostrzy przepisy imigracyjne i odetnie cały region na długie lata.
Unia Europejska podzieliła Bałkany na te dobre i na te niechciane. Jej nowi członkowie Słoweńcy i Chorwaci poszli śladem Greków oraz Bułgarów i stali się już częścią tzw. Zachodu. Reszta narodów tego regionu ma podobne aspiracje. Jeszcze na początku XXI w. wydawało się, że tylko kwestią czasu jest wchłonięcie całego półwyspu do europejskich struktur. Wtedy liderzy kontynentu przekonywali, że choć ekonomicznie będzie to proces nieopłacalny, to europeizacja Bałkanów raz na zawsze uspokoi ten konfliktogenny zakątek świata.
Dziś zmieniła się perspektywa. Unia, zajęta kryzysem wokół euro, uchodźcami z Bliskiego Wschodu i Afryki i wojną na Ukrainie, zupełnie straciła zapał do rozszerzania się o kolejne kraje. Bałkańscy „nie-Europejczycy” zostali więc z ambicjami i w poczuciu beznadziejnej niemożności. A geopolityka nie znosi takiej próżni.
Dla Turcji – bliska zagranica
W lukę po Europie próbują wpasować się Turcy. Dla nich Bałkany są tym, czym dla Rosji jest Ukraina. Po pierwsze: lądowym pomostem do Europy, po drugie – polem dawnej kulturowej i cywilizacyjnej ekspansji. Do islamskich krain Bałkanów, czyli muzułmańskiej części Bośni, Sandżaku w Serbii, Kosowa, Albanii i zamieszkanych przez Albańczyków części Macedonii, Serbii i Czarnogóry, Turcja podchodzi tak, jak Rosja do wschodniej Ukrainy: to „bliska zagranica”; w krajach tych dawne imperium nadal jest punktem odniesienia i cywilizacyjnym ośrodkiem. Chrześcijańskie kraje Bałkanów są natomiast dla Turków tym, czym dla Moskwy kraje bałtyckie czy zachodnia część Ukrainy: nacjonalistycznym i rozwrzeszczanym regionem, który z nienawiścią odrzuca swojego dawnego hegemona.
Rzecz w tym, że Turcy rozgrywają sprawę zupełnie inaczej niż Rosja. Z chrześcijańskimi Bałkanami utrzymują jak najlepsze stosunki, mimo że czasem odbija się im to protekcjonalną czkawką. Z Europą – również. Z jednej strony podkreślają asertywność, z drugiej, w przeciwieństwie do Rosji, oficjalnie głoszą, że to w Unii Europejskiej widzą przyszłość nie tylko swoją, ale i państw bałkańskich. I że to w euroatlantyckich strukturach właśnie widzą zachowanie ładu w regionie. A unijny wolny przepływ osób i towarów ma, według Turków, sprawić, że podobnie jak w czasach imperium osmańskiego granice państwowe stracą na znaczeniu i Bałkany znów staną się spójną przestrzenią gospodarczą, a – kto wie – może i kulturową.
W ramach demonstrowania soft power swoim tradycyjnym sojusznikom Turcja inwestuje wielkie pieniądze w regionie, odnawia meczety i osmańskie zabytki, oferuje wsparcie polityczne. Chrześcijańskie kraje Bałkanów, a najbardziej Serbowie, nie ufają Turcji, podobnie jak Bałtowie czy zachodni Ukraińcy nie ufają Rosji, ale nie bardzo mają do czego się przyczepić. Turcja nie jest agresywna, nie kreuje i nie pogłębia podziałów. Próbuje żyć dobrze z każdym, wspiera „swoich” – i tyle.
Faktem jest, że Turcja na Bałkanach porusza się czasem z gracją słonia w składzie porcelany. – Turcy zachowują się tak, jakby ruszyli ze swoim ambitnym programem stabilizowania wszystkiego w okolicy zupełnie bez planu – twierdzi Marta Szpala z Ośrodka Studiów Wschodnich. – Jakby całe ostatnie sto lat wcale się nie wydarzyło. Ale jest to jednak zdecydowanie program stabilizacji, a nie destabilizacji.
Podobnego zdania jest Bartłomiej Sienkiewicz, były szef polskiego MSW: – Bałkany zaczynają być niczyje. A jeśli tak, to wolę, by inwestowali tam Turcy niż na przykład Państwo Islamskie.
Obie strony udają
W przeciwieństwie do Turcji, Rosja na Bałkanach pręży muskuły otwarcie, a nawet trochę na wyrost. Grając przeciwko Unii i NATO, na rękę jej zahamowanie procesów eurointegracyjnych w regionie. Z drugiej jednak strony, jest zbyt słaba, by oferować któremukolwiek z bałkańskich państw alternatywę wobec eurointegracji. Na razie więc udaje, że taką alternatywę oferuje, a bałkańscy przywódcy udają, że w nią wierzą.
– Oczywiście, że odbywa się kuszenie, i Rosja, być może, ma nawet nadzieję ugrać coś na greckiej prywatyzacji, ale alternatywa dla Unii? Bez żartów – mówi Adam Eberhardt z Ośrodka Studiów Wschodnich.
Nawet Serbowie, mimo że prawie deifikowali Władimira Putina podczas jego ostatniej wizyty w Belgradzie, a serbscy ochotnicy walczą w Donbasie po stronie „Noworosji”, wiedzą, że w gruncie rzeczy nie mają innego wyjścia, niż grać na Unię. – Serbowie mają rozdwojenie jaźni – uważa Eberhardt. – Z jednej strony ciągnie ich w stronę Rosji, ale wiedzą, że ekonomicznie i cywilizacyjnie to nie jest najlepsze rozwiązanie.
I tak, faktycznie, to wygląda: prezydent Serbii Tomislav Nikolić nie zbojkotował, jak inni europejscy przywódcy, moskiewskich majowych obchodów Dnia Zwycięstwa, zbojkotował natomiast antyrosyjskie unijne sankcje. Ale już szef serbskiego MSZ Ivica Dacić nawet podczas wspólnej konferencji z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem podkreślał, że politycznym celem Serbii jest, mimo wszystko, wejście do Unii Europejskiej.
Serbia, poza tym, jest (podobnie jak Bułgaria) trochę obrażona na Rosję za odwołanie gazowego projektu South Stream, na który Belgrad bardzo liczył. Serbom nie podoba się też, że Moskwa deklaruje miłość, ale – na przykład – nie chce wpuścić na swój rynek produkowanych w Serbii fiatów. I tak dalej. Serbowie orientują się, że współpraca z Rosją jest tak naprawdę o wiele trudniejsza niż współpraca z UE.
Adam Eberhardt podkreśla, że Rosja na Bałkanach nie jest dla Unii żadną alternatywą. Ale może naciskać tam, gdzie zdoła wyrządzić Europie szkodę. Na przykład w Bośni i Hercegowinie. Bośniackim Serbom już od dawna nie podoba się to, że muszą dzielić państwo z nie tak dawnymi wrogami, muzułmańskimi Bośniakami. Rosyjskie podniecanie serbskiego nacjonalizmu i separatyzmu w Bośni mogłoby się skończyć bardzo źle dla porządku na Bałkanach. – To rozwaliłoby Bałkany na zasadzie domina – mówi Marta Szpala. – W przypadku nowego konfliktu w Bośni Serbia nie mogłaby pozostać obojętna i pomogłaby w jakiś sposób rodakom, czyli podjęłaby kroki, które przekreśliłyby integrację europejską. A wtedy bierze w łeb wszystko, co dzieje się pod naciskiem Zachodu, w tym normalizacja stosunków wokół Kosowa.
Między Serbami i Albańczykami
Emocje wokół Kosowa maleją; Serbowie zaczynają przyjmować do wiadomości fakt jego istnienia. Trochę zmuszani do tego przez Brukselę, ale też trochę przez zwykłą konieczność ułożenia sobie stosunków z sąsiadem. Belgrad oczywiście nie jest gotów uznać swojej dawnej prowincji za niepodległe państwo, ale raczej porzucił też mrzonki o reintegracji. Podobnie wygląda to w samym Kosowie: niechęć do Serbii pozostaje tradycyjnie silna, a kosowskie szkoły językowe demonstracyjnie uczą chorwackiego zamiast serbskiego (języki te są prawie identyczne), lecz sam fakt, że uczą, świadczy o tym, że ten język nadal się przydaje.
Stosunki między Serbami a Albańczykami, nie tylko tymi z Kosowa, są nadal bardzo mocno napięte. Najbardziej widoczne było to podczas meczu Serbia-Albania rozegranego jesienią zeszłego roku: nad boiskiem pojawił się w pewnym momencie dron ze zwisającą z niego flagą z zarysem „Wielkiej Albanii”. Doszło do gigantycznej burdy, która skończyła się nerwowym przerzucaniem się oskarżeniami pomiędzy premierami Serbii i Albanii.
Po tym incydencie serbski premier Aleksander Vucić domagał się odpowiedzi na pytanie, czy lepsza jest „Wielka Albania” czy „normalna Serbia”, na co albański premier Edi Rama odpowiadał, że „normalna Serbia” będzie możliwa wtedy, gdy zrozumie, że „Wielka Albania” jest serbską obsesją, a nie prawdziwym projektem. Co, zresztą, wydaje się prawdą, biorąc pod uwagę, że obsesją Albańczyków jest przede wszystkim integracja z Zachodem, po którym trudno się spodziewać, by przyklasnął idei budowy „Wielkiej Albanii”.
– Problemem przeciętnego Albańczyka nie jest to, że jego kraj nie sięga aż po Skopje, tylko fakt, iż nie może niczego załatwić w urzędzie – mówi Małgorzata Rejmer, pisarka, która mieszka obecnie w Tiranie i przygotowuje książkę o Albanii. – Albańczycy chcą dobrobytu i spokoju, nie „Wielkiej Albanii”. Czasem, jak wtedy z okazji meczu, Albania się zagotuje, coś sobie przypomni, ale potem wszyscy idą do domu, a w tym domu chcą normalności. I, przede wszystkim, oni tu jeszcze wierzą w Unię. Unia jest dla nich o wiele ważniejsza od jakichś tam mrzonek o „Wielkiej Albanii”. Jeśli za cenę wejścia do UE trzeba będzie poświęcić np. Kosowo – trudno.
Podobny dylemat w drodze do Unii mają w Macedonii. Grecy, którzy twierdzą, że Macedończycy kradną tożsamość starożytnej Macedonii, uważanej przez Ateny za grecką, najpierw zmusili kraj do zmiany flagi, a teraz próbują zmusić do zmiany nazwy. Od dawna więc Ateny blokują akces Macedonii do UE i NATO, a Skopje w odwecie nazywa coraz nowe obiekty imieniem Aleksandra Wielkiego i buduje quasi-antyczne pomniki.
Efekt jest taki, że ten dawny prymus eurointegracji, pozostał w tyle nawet za Albanią. A wokół Macedonii zaczyna krążyć Moskwa. Być może zbyt słaba, by stanowić poważną alternatywę, ale – wobec braku zainteresowania ze strony Unii – wystarczająco silna, by namieszać.
Dzika Europa
Unia Europejska traktuje Bałkany w identyczny sposób, w jaki traktuje Ukrainę, kierując się zasadą „i chciałabym, i boję się”. Z jednej strony wie, że dobrze byłoby zabezpieczyć sobie i rosyjską, i turecką (muzułmańską) flankę, nie wspominając o swoim powołaniu, czyli rozszerzaniu przestrzeni stabilizacji, dobrobytu i demokracji. Ale zabiera się do tego rozprzestrzeniania jak pies do jeża.
Unia tak samo nie ma ochoty na ryzykowne przygody w „Dzikiej Europie”, jak ironicznie nazywał Bałkany słoweński antropolog Bożidar Jezernik, jak i na „dzikim Wschodzie”. Prącej na zachód Ukrainie Bruksela pomaga z najwyższą niechęcią i ociąganiem, a perspektywa członkostwa dla tego „dzikiego”, „zacofanego” i „postapokaliptycznego” kraju, po którym kręcą się zbrojne watahy – odłożona jest na święty nigdy.
Podobnie wygląda sprawa z Bałkanami. Unia niespecjalnie ma ochotę otwierać swoje śluzy bezpieczeństwa dla albańskich „mafiosów” i serbskich „wąsatych i dzikich nacjonalistów”, których zresztą nie rozróżnia od Macedończyków i Czarnogórców tak samo jak nie odróżnia Białorusinów od Rosjan. Oficjalnie wspiera ich proeuropejski kurs i zachęca do reform, ale tak naprawdę ma nadzieję, że gdy zamknie oczy, to problem zniknie. Więc je zamyka.
W rezultacie Bałkany czeka najpewniej taka sama przyszłość jak Europę Wschodnią. Oba regiony zawieszone są pomiędzy nieruchawą Europą a ambitnymi regionalnymi hegemonami, Rosją i Turcją. I podobnie jak Ukraina, która będzie musiała wcześniej czy później wrócić do balansowania pomiędzy Wschodem a Zachodem, tak samo lawirować będą Bałkany.
Na razie jednak Bałkanom grozi głównie bieda i stagnacja. Bałkany się wyludniają, coraz więcej wsi świeci pustkami i coraz więcej rodzin żyje tylko i wyłącznie z tego, co przyślą im krewni zarabiający za granicą. Taka sytuacja rodzić może, z jednej strony, przestępczość, z drugiej – skrajne postawy. Radykalny islam, nacjonalizm, spory terytorialne – na Bałkanach roi się od takich granatów czekających na odbezpieczenie.