Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Kenijski przekręt

Perła Afryki wykupiona przez bogaczy

Na odebranej rdzennym mieszkańcom ziemi w okolicach Mombasy wyrosły hotele. Na odebranej rdzennym mieszkańcom ziemi w okolicach Mombasy wyrosły hotele. Robert Stefanicki / Agencja Gazeta
Rezerwaty dzikiej zwierzyny i piaszczyste plaże są dla Kenii tym, czym pola naftowe dla Arabii: żyłą złota. Tylko dawni właściciele tych ziem klepią biedę.
Rezerwat Selenkay przeszedł w ręce spółki Gamewatchers Safaris, na czym dobrze wyszli ludzie i zwierzęta. Słoń przy wodopoju zasilanym pompą na energię słoneczną.Robert Stefanicki/Agencja Gazeta Rezerwat Selenkay przeszedł w ręce spółki Gamewatchers Safaris, na czym dobrze wyszli ludzie i zwierzęta. Słoń przy wodopoju zasilanym pompą na energię słoneczną.
Antylopa zabita przez drapieżnika. Tu nie ma już problemu z kłusownikami.Robert Stefanicki/Agencja Gazeta Antylopa zabita przez drapieżnika. Tu nie ma już problemu z kłusownikami.
Operator safari wypłaca mieszkańcom pokazowej wioski masajskiej w Selenkay stałą pensję.Robert Stefanicki/Agencja Gazeta Operator safari wypłaca mieszkańcom pokazowej wioski masajskiej w Selenkay stałą pensję.
Masajowie z wioski Makatu mogą o takim stałym dochodzie tylko pomarzyć.Robert Stefanicki/Agencja Gazeta Masajowie z wioski Makatu mogą o takim stałym dochodzie tylko pomarzyć.

Tam się urodziłem – Nicolas Mrima wskazuje kępę drzew na wzgórzu, otoczoną uprawami agaw sizalowych. Ta żyzna ziemia, obecnie własność koncernu REA Vipingo, kiedyś należała do jego dziadka. Dziadek miał cztery żony, co samo w sobie jest świadectwem zamożności, i 800 ha w okolicach Klifi, dziś jednej z turystycznych miejscowości na kenijskim wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Z tego majątku rodzinie pozostał jeden hektar. Resztę „ukradli złodzieje”.

Kilometr dalej mieści się Vipingo Ridge. To 1000-hektarowy majątek, gdzie powstają luksusowe wille z cenami zaczynającymi się od pół miliona euro. Kupują je bogaci Kenijczycy i emeryci z Europy. Główną atrakcją jest 18-dołkowe pole golfowe, jest też park z dzikimi zwierzętami i pas startowy dla prywatnych samolotów.

Te palmy należą do nas! – gorączkuje się Mrima, wskazując na kokosowe czupryny wystające ponad otaczający posiadłość ceglany mur, długi na 15 km, wzdłuż którego drepczą kobiety z pakunkami na głowach. Po wybudowaniu muru ich droga do szkoły, szpitala czy bazaru wydłużyła się nawet o dwie godziny. Wokół wyrosły lepianki pobudowane przez ludzi wyproszonych z golfowego majątku. Stracili też dostęp do ujęcia wody – inwestor wpuścił tam krokodyle. Rząd wybudował na zewnątrz muru studnię, lecz za wodę z niej trzeba płacić.

Czynnie sprzeciwiający się eksmisjom Mrima już 19 razy był zatrzymywany i tyleż ma postawionych zarzutów, m.in. o zepsucie policyjnej broni. Chodzi o lasce, odkąd podczas jednej z eksmisji przejechał go buldożer. Solidny murowany budynek, w jakim mieszka 500 m od plaży, postawił prawem kaduka na ziemi, do której nie ma prawa. Na całym wybrzeżu w podobnej sytuacji jest milion ludzi.

Najpierw w XIV w. przybyli tu Arabowie. – To pierwsi turyści, którzy nas okradli – wykłada swoją wersję historii Mrima. – Potem Portugalczycy, znowu Arabowie, Brytyjczycy. W 1963 r. Kenia uzyskała niepodległość, ale nasz rząd nie oddał ziemi ludziom, tylko zaczął wykrawać dla siebie kolejne kawałki plaży – Mrima sypie nazwiskami byłych ministrów, którzy dostali ziemię od prezydenta, by sprzedać ją z ogromnym zyskiem. Bo najlepszy interes robi się w Kenii nie na turystyce i rolnictwie – to dwa filary gospodarki narodowej – lecz na spekulacji gruntami.

Kłopot w tym, że spekulanci mają dokumenty potwierdzające własność, a Mrima i sąsiedzi – nie. Dawniej w tej części świata ziemia należała do społeczności. Dopiero europejscy kolonizatorzy uprzywilejowali własność prywatną. Niepodległa Kenia przejęła brytyjski system prawny z dobrodziejstwem inwentarza i pogłębiła marginalizację ludów tubylczych. Ich pretensje do ziemi przodków, niepoparte pisemnymi aktami własności, odrzucano. Z czasem, po wzbogaceniu ludzi władzy, działki w najcenniejszych lokalizacjach przeszły w ręce hotelarzy.

W raporcie „Raj utracony” z 2006 r. Minority Rights Group pisze, że największa koncentracja rdzennej ludności bez ziemi i największa bieda jest wokół kurortów Klifi, Kwale i Malindi, czyli tam, gdzie turystyka przynosi największe zyski. Przynosi, ale nie lokalnym społecznościom. Zagraniczni touroperatorzy, u których goście wykupują pobyty, i linie lotnicze, które ich tu zwożą, nie płacą podatków w Kenii. Hotele dają miejscowym pracę, jednak lokalni działacze kręcą nosem: to głównie najprostsze, nisko płatne zajęcia.

Turyści wykupują pobyty all inclusive i często nawet nie wychodzą z hoteli – narzeka Isembawa, sprzedawca pamiątek, należący do mniejszości Giriama. – Żyjemy w dwóch różnych światach. Teraz jest jeszcze gorzej: nie wychodzą, bo się boją. Albo w ogóle nie przyjeżdżają. Kilka zamachów, także na turystów, przeprowadzonych w ostatnich latach w Kenii przez Al-Szabab, somalijską odnogę Al-Kaidy, sprawiło, że wybrzeże świeci pustkami. Pracownicy są zwalniani, kilkanaście hoteli zamknięto. Na plaży w okolicach Mombasy zrezygnowani beach boys, którzy żyli z oferowania turystom usług i pamiątek, żebrzą: – Daj chociaż 100 szylingów. Musimy jakoś przeżyć.

Kilkaset kilometrów stąd na zachód rozciąga się kraina Masajów. Ci postawni pasterze byli panami tej ziemi, zanim kolonizatorzy nie anektowali jej pod swoje rancza i tereny łowieckie, a później rezerwaty zwierzyny. Inaczej niż mieszkańcy wybrzeża, Masajowie nie zostali doszczętnie okradzeni, jednak i tutaj komunalne prawa własności są wypierane przez indywidualne, co ułatwia przechodzenie gruntów w ręce farmerów i hotelarzy.

Biegnąca przez Kajiado droga z Nairobi upstrzona jest ogłoszeniami „Sprzedam działkę”. Tylko jakiś odszczepieniec na blaszanym baraku wymalował wielkimi literami „Nie na sprzedaż”. Bezkresne niegdyś pastwiska zamieniają się w ogrodzone płotami szklarnie kwiatowe, farmy, osiedla mieszkaniowe. – Dawniej podczas suszy pasterze ze stadami przemieszczali się do źródeł wody – mówi Jacqueline Sane z organizacji Liga Pasterskich Kobiet Kenii. – Na grodzonym terenie bydło umiera. Kolejni zubożali Masajowie sprzedają więc ziemię, żeby przeżyć. Błędne koło.

Wzrost popularności safari pogłębił marginalizację Masajów, którzy obok zebr i gepardów stali się atrakcją turystyczną. „Rdzenne społeczności nie biorą udziału w zarządzaniu parkami i rezerwatami ani nie czerpią z nich zysków”, ocenił specjalny sprawozdawca ONZ ds. praw ludów tubylczych. A kto czerpie? – Najwięcej, 45 proc., zarabiają hotelarze – mówi Taiko ole Lemayian, masajski szef organizacji Kecobat, która badała dystrybucję dochodów w Masai Mara. – 35 proc. biorą agencje turystyczne. Rząd z podatków ma 12 proc. A lokalna społeczność? W badaniu wyszło, że trafia do niej ok. 1 proc.

Masai Mara to najsławniejszy park narodowy Kenii. Każdego lata odbywa się tu wielka migracja antylop gnu i zebr z tanzańskiego Serengeti. I druga wielka migracja – turystów oraz Kenijczyków, którzy chcą na nich zarobić. Odkąd kryzys dotknął wybrzeże, okręg Narok, gdzie leży Masai Mara, generuje najwięcej dochodów z turystyki. Jednocześnie pozostaje jednym z najbiedniejszych. Nawet do złotodajnego parku wiedzie wyboista gruntowa droga. Brakuje szkół, lekarzy, jest wysoki poziom analfabetyzmu i bezrobocia.

Zgodnie z umową z parkiem 19 proc. dochodów z biletów powinno trafiać na konto komitetu wybranego przez miejscowych Masajów, który decyduje, na jakie najpilniejsze wydatki je przeznaczyć. Ale nim dotrze do zwykłych ludzi, ta niemała kwota rozpływa się w czyichś kieszeniach. W stolicy okręgu tysiące Masajów zablokowały ulice, oskarżając gubernatora o to, że okrada ich na miliony szylingów. Władza wysłała policję, protestujących obrzucono gazem łzawiącym, jednego zastrzelono.

Ponoszone przez Masajów koszty są większe od zysków. Rolnicy nie mogą uprawiać ziemi, na której wyznaczono park narodowy. Właściciele stad tracą dostęp do wody, pastwisk, drewna na opał. Młodzi Kenijczycy szybko porzucają szkołę, wolą zarabiać na zabawianiu turystów tańcami i śpiewami. Kwitnie prostytucja.

Amerykański socjolog Michael Cernea, który ukuł pojęcie uchodźców rezerwatowych (ang. conservation refugees), zauważył ciekawą rzecz: pauperyzacja tubylczych mniejszości, zmuszanych do porzucenia tradycyjnego stylu życia, szkodzi ochronie zwierząt. Bywa, że po stworzeniu parku narodowego pogłowie dziczyzny spada. To zdaniem Cernei cena za wykluczenie ludzi, którzy wcześniej, żyjąc z przyrodą w symbiozie, naturalnie ją chronili.

Doskonale – jak na sawannie – widać ów mechanizm w nieszczęsnym Masai Mara. Według badania International Livestock Research Institute z Nairobi z 2011 r. w ciągu trzech minionych dekad pogłowie zwierzyny spadło tam przeciętnie o dwie trzecie, a w porze deszczowej o 97 proc. W wielkiej migracji z Serengeti bierze udział 64 proc. mniej zwierząt niż 30 lat temu.

Naukowcy widzą trzy przyczyny. Po pierwsze, kłusownictwo. Wcześniej Masajowie parali się myślistwem tylko w wyjątkowych sytuacjach: z okazji rytuałów wejścia w dorosłość albo kiedy wymarło im stado. Teraz, zubożali i rozżaleni, polują częściej. Zjadają antylopy, zabijają też drapieżne koty zagrażające ich stadom – już nie włócznią, jak kiedyś, lecz podrzucając zatrute mięso.

Druga przyczyna to inwazja bydła domowego – nielegalny wypas na terenach chronionych wzrósł 11-krotnie. Pokazuje to nieprzekonanie Masajów do idei ochrony.

Po trzecie, inwazja turystów. W latach 60. w Masai Mara i okolicach był jeden hotel na 100 łóżek, obecnie jest 160 hoteli bądź obozów z 7 tys. miejsc noclegowych. Codziennie przez park w poszukiwaniu lwów i słoni suną sznury minibusów wypełnione turystami. Kenia nie ma interesu we wprowadzeniu limitu odwiedzających, od każdego pobiera 80 dol. za dzień pobytu.

Prywatyzacja postępuje także w ochronie przyrody. Na ziemiach przylegających do parków narodowych zagraniczne firmy tworzą swoje rezerwaty z hotelami pod szyldem eko. Lemayian: – Przepychają korzystne dla siebie rozwiązania za pomocą łapówki. Albo obiecują złote góry, a potem nie płacą.

Shompole, luksusowy hotel w zachwycającej Wielkiej Dolinie Ryftowej, zdobył liczne nagrody ekoturystyczne i za wzorową współpracę z miejscową społecznością. Umowa dawała Masajom 30 proc. udziałów w przedsięwzięciu, po 15 latach mieli mieć 80 proc. Dodatkowo masajski fundusz był zasilany stałą kwotą od każdego gościa. Ale siedem lat temu Shompole przestał płacić za dzierżawę ziemi. Firma twierdziła, że nie ma zysków. Rozczarowani Masajowie zaczęli pikietować i bojkotować hotel. W 2011 r. spółka go zamknęła „ze względu na obawy o bezpieczeństwo i zdrowie gości”.

Są przykłady lepsze do naśladowania, np. Selenkay. Za Brytyjczyków była to strefa buforowa rezerwatu Amboseli – obecnie parku narodowego znanego z widoku stad słoni na tle Kilimandżaro, najwyższej góry Afryki. Słonie migrowały stamtąd do Selenkay w porze deszczowej, ale w latach 70. przestały się pojawiać – przegnali je pasterze i kłusownicy. Nowa era zaświtała w 1997 r., gdy spółka Gamewatchers Safaris na 6 tys. ha ziemi należącej do Masajów założyła prywatny rezerwat. Słonie wróciły. Najlepiej obserwować je z wieży przy jednym z wodopojów, do których wodę tłoczą pompy zasilane energią słoneczną. Obok harcują zebry, dostojnie pasą się strusie, guźce taplają się w błocie.

Pasterze zgodzili się nie wypasać bydła na terenie rezerwatu, w zamian za co dostają stałą kwotę za dzierżawę ziemi oraz za każdego turystę. Do tego świadczenia socjalne, a niektórzy – pracę. Jeśli lew zabije im kozę, zgłaszają się po odszkodowanie. Gamewatchers Safaris podaje, że w sumie wypłaca Masajom z Selenkay 243 tys. dol. rocznie. – Pieniądze wydajemy w pierwszej kolejności na edukację dzieci, pomoc najbiedniejszym, zaopatrzenie w wodę – mówi Jacob Leyian, który w imieniu Masajów podpisywał umowę. – Jesteśmy bardzo zadowoleni.

Turyści mieszkają w obozie Porini – to dziewięć przestronnych i umeblowanych namiotów, postawionych swobodnie w buszu. Ślady nocnych wycieczek słoni i lwów widoczne są 20 kroków od stołówki. Obóz można zwinąć w jeden dzień, nie pozostawiwszy śladu w przyrodzie. Prąd daje słońce, ścieki są utylizowane, śmieci segregowane. Z 68 pracowników tylko czterech, w tym kierownik, nie należy do lokalnej społeczności – w innych parkach proporcje bywają odwrotne.

Stałym punktem safari jest wizyta w wiosce masajskiej. W pół drogi turystów witają ustrojeni w koraliki wojownicy z włóczniami. Na wioskowym placu kobiety ustawiają się w szeregu i zawodzą pieśń, potem następuje prezentacja wnętrza chaty, krzesanie ognia patykiem... Wioska w Selenkay powstała osiem lat temu specjalnie na potrzeby turystów. Każdy z klanów oddelegował do nowej pracy parę rodzin, ponoć najbiedniejszych. Żyją jak wcześniej, ale codziennie o czwartej po południu są gotowi na przybycie gości. Firma płaci im za to pensję – każdej rodzinie równowartość 350 zł miesięcznie, do ręki.

W Masai Mara wygląda to trochę inaczej. Turyści odwiedzają którąś z pokazowych wiosek o dowolnej porze dnia po wykupieniu wycieczki w agencji turystycznej – z zapłaconych 30 dol. starszyzna dostaje dwa. Są wioski, gdzie płaci się na miejscu, ale też przywódcom, a nie tancerzom i właścicielom chatek. Ci ostatni zarabiają tylko na sprzedaży rękodzieła, więc stosują agresywny marketing.

Mimo sporych – jak na miejscowe warunki – sum zarabianych przez mieszkańców wioski w Selenkay wygląda ona nędznie: klepisko i stada much. Ale majątek Masajów mierzy się bydłem. – Nie potrzebujemy domów z blaszanym dachem – tłumaczy mieszkający tam Jacob Leyian. Choć, dodaje, przydałyby się panele słoneczne i większy zbiornik na wodę. Jeden już postawili właściciele obozu Porini. Opłacają też nauczyciela, gołowąsa świeżo po liceum.

Już nie musimy sprzedawać kóz, żeby przeżyć – mówi najstarsza mieszkanka wioski, Ngariwa Kitashu. – Życie jest trochę lepsze niż dawniej.

Kenijscy działacze wykazują zaskakujący optymizm. Umowy zawierane przez prywatne firmy z lokalnymi społecznościami, mówi Lemayian, są coraz bardziej partnerskie. Nowa konstytucja z 2010 r. zakazuje sprzedaży ziemi cudzoziemcom, odbiera prezydentowi prawo dowolnego dysponowania latyfundiami i przyznaje – przynajmniej w teorii – tubylczym społecznościom prawo do ziemi przodków. Na wybrzeżu wygasa właśnie ponad tysiąc umów dzierżawnych – to dobra okazja, by Narodowa Komisja ds. Ziemi, którą powołano, by rozsądzała spory między dawnymi i obecnymi posiadaczami, uwłaszczyła wysiedlonych.

Dlatego kulawy Nicolas Mrima też jest dobrej myśli. – Są dwie możliwości: albo ziemię zwróci nam sąd, albo odbierzemy ją siłą – mówi i prowadzi do ogrodu, gdzie przedstawiciele 176 wysiedlonych rodzin właśnie debatują nad strategią walki o swoje. – Ludzie odzyskują głos, łączą siły – przekonuje Mrima. – Wcześniej, jak ktoś przychodził i mówił: wynocha, ta ziemia jest moja, to kładli uszy po sobie i uciekali. Teraz pytają: dokąd mamy pójść? Nabrali odwagi. Przyjdzie dzień, że wygramy.

Polityka 30.2015 (3019) z dnia 21.07.2015; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Kenijski przekręt"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną