Starszy pan powoli, z uwagą ostukuje młotkiem deski na strychu. Potem chwyta za niemal niewidoczny sznurek wystający ze szpary, pociąga i w deskach otwiera się zamaskowana klapa. Z uśmiechem odwraca się do kamery: „Mam!”.
Rudiego Schlattnera na początku sierpnia pokazała czeska telewizja. Ten emeryt ze Stuttgartu jest potomkiem Niemców wypędzonych z Czech po drugiej wojnie światowej. Na starość postanowił sprawdzić, czy w tajnej skrytce na dachu jego rodzinnego domu w Ustí nad Łabą nadal leżą paczki, które z rodziną chowali tuż przed wyjazdem. Skontaktował się z burmistrzem miasta i potem w asyście pracowników lokalnego muzeum i kamer telewizyjnych wyjmował zza sosnowych desek 113 kartonów, pudeł i paczek. I skończyłoby się na wzruszającym obrazku, gdyby nie fakt, że przy okazji publicyści zaczęli zadawać pytanie: co teraz z tymi przedmiotami zrobić? W końcu przygotowywane od początku stulecia muzeum niemieckojęzycznych mieszkańców Ziem Czeskich nadal nie istnieje.
Los przedmiotów znalezionych na strychu willi w Ustí po raz kolejny przypomniał o dramatycznej części historii tego kraju, o której wielu Czechów wolałoby pewnie milczeć. Zwyczajnie mają problem z rozmawianiem i debatowaniem o tym, co się stało z 3 mln ludzi, którzy do 1947–48 r. zamieszkiwali ich pogranicze.
– To nie jest tak, że ktoś jest przeciwny. Opóźnienia wynikają raczej z przeciągających się debat i z powodów administracyjnych, ministrowie kultury wytrzymują u nas ok. 18 miesięcy – wyjaśnia cierpliwie dyrektor miejskiego muzeum Vaclav Houfek, ale przyznaje, że sam temat jest kontrowersyjny.