Dzień przed wyborami rozeszła się plotka, że posąg Buddy w świątyni Mahamuni w Mandalaj, jednej z trzech najważniejszych w Birmie, zapłakał. W tym bardzo religijnym społeczeństwie, żyjącym przez dekady w świecie orwellowskiej cenzury, plotka ma ogromną moc i wielu odebrało ją jako potwierdzenie najgorszych przedwyborczych strachów. – Powiedziałem znajomemu, że Budda zapłakał nie ze smutku, ale z ulgi i szczęścia, bo pół wieku czekał na ten moment – mówi znajomy Birmańczyk U Arr Lon. Jednak nawet on, który w przesądy nie wierzy, nie był pewny, czy zaraz po głosowaniu na ulice nie wyjdą żołnierze. A obawy miały historyczne podstawy, bo po zwycięstwie opozycji w 1990 r. junta wybory anulowała, a niepokornych liderów wsadziła do więzień.
8 listopada 2015 r., po raz pierwszy od tamtych zdarzeń, Birmańczycy znów wzięli udział w częściowo demokratycznych wyborach parlamentarnych. Obserwatorzy z Unii Europejskiej czy amerykańskiego Centrum Cartera nie chcieli co prawda nazywać ich „wolnymi”, ale podkreślali, że głosowanie było przejrzyste i wiarygodne. Przebiegło lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.
Wszystko zgodnie z planem
– Moja rodzina na wszelki wypadek zrobiła przed wyborami zapasy oleju i makaronu – mówił dzień przed głosowaniem Wai Phyo. Jego rodzina ma fabrykę. Mieszkają pod Mandalaj, w strefie przemysłowej, którą stworzono, żeby generałowie mieli wszystkich przedsiębiorców w jednym miejscu i na oku. Młody, władający obcymi językami specjalista od automatyki nie widzi w Birmie szans na rozwój. Wai Phyo chciałby wyemigrować, ale zachodnia wiza dla Birmańczyka jest praktycznie nieosiągalna od pół wieku.