To nie był zwykły pożar. Trwał zaledwie kilka minut: iskry fajerwerków w klubie zamieniły się w ogień, który objął kolumnę przy scenie, przeniósł się na sufit, spalił pokrywającą go gąbkę i szybko zgasł. Nie zajęły się nawet drewniane meble w środku. 31 października w klubie Colectiv płomienie przerwały koncert grupy metalowej Goodbye to Gravity. Ludzi nie zabijał ogień, lecz rozżarzona substancja, która spadała z topiącego się sufitu pokrytego gąbką. I toksyczny dym, który wypełnił wnętrze. Dwaj mężczyźni, którzy uratowali się jako pierwsi, muzyk Adrian Rugina i fotograf Claudiu Petre, wielokrotnie wracali do środka, by wyciągać rannych, choć dym był później tak gęsty, że strażacy poruszali się z trudem nawet w maskach tlenowych. Obydwaj zginęli.
Colectiv był jednym z ważnych miejsc na alternatywnej mapie Bukaresztu, pełnej półlegalnych i nielegalnych klubów, powstających w opuszczonych fabrykach, zaniedbanych willach, piwnicach kamienic. Klub miał zezwolenie na imprezy dla 80 osób, ale na koncercie bawiło się 400. Drugie wyjście awaryjne było zablokowane. Tego wieczoru w szpitalach stawili się wszyscy lekarze Bukaresztu, choć nikt ich nie wzywał. Na miejscu zginęło 27 osób, ale kilkadziesiąt trafiło do szpitali w krytycznym stanie. Po dwóch tygodniach ofiar było więcej niż 50. Nie wiadomo, kiedy czarny licznik w końcu się zatrzyma. Od początku lekarze uprzedzają, by w przypadku najciężej rannych szykować się na najgorsze – znają statystyki.
Milczenie
Przez trzy dni żałoby Rumuni byli ogłuszeni. Milczeli. Płakali. I tylko burmistrz 4. Sektora, gdzie wybuchł pożar, Cristian Popescu Piedone wachlował przed kamerami kartkami papieru: prawnie wszystko się zgadza, klub miał zezwolenie, sprawdzali go strażacy, nic mi nie możecie zarzucić.