Trudno coś prognozować, zwłaszcza co do przyszłości – powiedzenie słynnego bejsbolisty Yogi Berra pasuje jak ulał do tegorocznych amerykańskich wyborów prezydenckich. Scena polityczna w USA zdawała się oazą stabilizacji i przewidywalności, ale to złudzenie – ostatnio gotuje się tam niemal tak samo jak w Europie.
Po pierwszych prawyborach na czele stawki znaleźli się outsiderzy zapowiadający rewolucję przeciw status quo i wojnę z kierowniczymi elitami obu stronnictw. Elity nie ukrywają, że nie chcą ich jako kandydatów, gdyż są oni zbyt skrajni, a o wyniku wyborów decydują zwykle wahający się Amerykanie z politycznego centrum. W Europie antyestablishmentowi politycy mają swoje osobne partie (Front National, Syriza, Partia Prawdziwych Finów itd.), ale w USA muszą działać w sztywnym gorsecie systemu dwupartyjnego. W tym roku są jednak tak silni, że mogą go rozsadzić.
Krucjata Cruza
W pierwszych prawyborach, w stanie Iowa, w Partii Republikańskiej (GOP) zwyciężył senator z Teksasu Ted Cruz. Wynik był zaskoczeniem dla tych, którzy wierzą w sondaże, bo te wskazywały na wygraną miliardera showmana z Nowego Jorku Donalda Trumpa. Cruz, ultrakonserwatysta skłócony z kolegami z Senatu, wygrał dzięki poparciu ewangelikalnych chrześcijan, stanowiących potężny odłam republikańskiego elektoratu i szczególnie licznych w Iowa.
Stan ten nie jest demograficznym odbiciem Ameryki, mało tam Afroamerykanów i Latynosów, a nadreprezentacja religijnych fundamentalistów sprawia, że często wygrywają politycy z tego nurtu, jak w 2008 i 2012 r. Mike Huckabee i Rick Santorum. Ponieważ w kolejnych stanach przegrywali i szybko odpadli, odezwały się głosy, że i Cruz okaże się meteorem. Są to jednak pobożne życzenia liderów GOP – Cruz to polityk o znacznie większym potencjale.