Ponad dwie dekady polską polityką wschodnią rządził Jerzy Giedroyc i jego spadkobiercy. Do pomysłów politycznych redaktora z Paryża nawiązywała opozycja w PRL, Solidarność od pierwszego zjazdu i wszystkie niemal rządy III RP. Do Giedroycia pielgrzymował Aleksander Kwaśniewski po wyborze na prezydenta. Jego styl myślenia i stara piłsudczykowska wizja niesienia na Wschód pochodni wolności prowadziły Lecha Kaczyńskiego do Gruzji.
Często jednak wyobrażenie o idei Giedroycia było mylne, rozumiano ją jako „pomaganie Ukrainie”, a nie jako ubezpieczenie od rosyjskiego imperializmu. Było ono jak doskonale wymieszany koktajl realizmu („wolna od imperialnej Rosji Ukraina to dodatkowa gwarancja niepodległości Polski”) i romantycznego prometeizmu („wystarczy pomóc wschodnim sąsiadom, żeby wprowadzili u siebie demokrację”). Nawet gdy polskie elity nudziły się Ukrainą, to nie zmieniała się doktryna – że warunkiem większego bezpieczeństwa ze strony Rosji jest niepodległa Ukraina.
Począwszy od Bartłomieja Sienkiewicza, kolejni publicyści zaczęli jednak ogłaszać koniec epoki Giedroycia, który już dawno nie żył, ale ciągle nie miał z kim przegrać. Aż w końcu wobec Giedroyciowej polityki wschodniej pojawiła się konkurencyjna wizja, w ramach której Wschód jest tylko instrumentem, figurą, a nie partnerem. Wraz z przechyleniem się nastrojów politycznych na prawo i swego rodzaju odłożonym przez dziesięciolecia popytem na endeckość pojawiła się też nowa „moda na Kresy”. A polityka zagraniczna poszła na służbę wewnętrznych gier i coraz częściej zapomina o Ukrainie jako samodzielnym bycie z własnymi aspiracjami.