Na ulicach białoruskiego Brześcia uchodźców nie widać. A raczej na ulicy, bo brzeskie życie rozciąga się głównie wzdłuż Sowieckiej. To schludny, pełen sklepików i restauracji deptak: kamieniczki typowe dla carskiej prowincji, socrealizm, ale i nowe, szklane gargamele. Za dnia Sowiecka tętni życiem i obraca gotówką zarobioną na przygranicznym handlu, wieczorem zamiera, jeśli nie liczyć kilku modnych burgerowni.
– Mieszkańcy są przyzwyczajeni do obecności uchodźców – mówi Sława, lokalny aktywista. – Po upadku ZSRR Brześć stał się dla Czeczenów bramą do Europy. Tędy uciekali od wojen, tędy uciekają i od reżimu Ramzana Kadyrowa. Różnica polega na tym, że wcześniej od prawie wszystkich przyjmowano wnioski o status uchodźcy i wpuszczano ich do Polski. Dziś udaje się to jednej, góra dwóm rodzinom dziennie. Pozostali wracają do Brześcia, nazajutrz znowu próbują. Na Sowiecką nie zaglądają: wynajmują pokoje i mieszkania w skromniejszych częściach miasta. Wygląda to tak, jakby między uchodźcami a białoruską milicją zawiązała się niepisana umowa: my nie rzucamy się w oczy, wy nie robicie nam problemów. Wyjątkiem jest dworzec kolejowy: to tam nocują rodziny, którym skończyły się już oszczędności.
Kobiety z dworca Brześć
O godz. 14 na dworzec schodzą się tłumy, które nie wybrały się dziś na „popytkę” (ros. próbę). Łososiowa, wysadzana kolumnami poczekalnia huczy od plotek. Pociąg powrotny z Terespola wjechał na peron i już wiadomo, komu się powiodło. – Wpuścili babuszkę! – krzyczy Madina, energiczna 50-latka, wpatrując się w ekran smartfona w nadziei na pierwsze wiadomości z Europy.
Babuszka cieszy się wśród uchodźczyń wyjątkową estymą.