„The Sun” się cieszy. Prawicowy tabloid Ruperta Murdocha straszył wyborców okładką, na której widać wystającą z kosza na śmieci twarz „przyjaciela terrorystów” i „marksistowskiego ekstremisty” Jeremy Corbyna. Corbyn na śmietniku polityki brytyjskiej z pewnością po wyborach nie wylądował, za to Theresa May, mimo wygranej, nie ma za bardzo z czego się cieszyć.
Zagrała ostro, ale przesadziła. Przyspieszone wybory miały ją wzmocnić przed negocjacjami w sprawie Brexitu. Miała mieć większość w Izbie Gmin i z takim mandatem rządzić krajem i prowadzić twarde rokowania z Unią.
Ale symulacje wyniku wyborów, tak zwane exit polls, pokazują, że kalkulacja May nie wypaliła. Zamiast 331 mandatów, na które liczyła, zdobyła 314. Jeśli prawdziwe wyniki będą podobne do symulacji, konserwatyści wyjdą z wyborów zwycięscy, ale nieprzekonująco. Marzenie o ustabilizowaniu sytuacji politycznej okaże się złudne, bo w sumie partia May zajmie mniej więcej tyle samo foteli co partie opozycyjne na czele z laburzystami Corbyna.
Jeszcze trudniejsze negocjacje w sprawie Brexitu
Oczywiście liderzy głównych partii nie wierzą, że symulacje się potwierdzą. Tym bardziej że wyniku poprzednich wyborów, w 2015 r., ani wyniku referendum europejskiego (Brexitu) renomowane sondażownie nie przewidziały trafnie. Możliwe więc, że May ostatecznie będzie miała wymarzoną większość. Ale póki jej nie ma, powinna gryźć paznokcie.
Bo oto za zaledwie dziesięć dni ma rozpocząć z Unią Europejską negocjacje rozwodowe, do których jej ekipa wbrew twardej retoryce nie jest dobrze przygotowana. A może nawet nie ma spójnego planu, jak wyjść z UE, płacąc za to możliwie jak najtaniej. Nie do śmiechu jest też dla niej to, że nie ma większych szans, aby negocjacje zakończyć po myśli Londynu i już za kilkanaście miesięcy. Ucierpią na tym obie strony, ale bardziej Brytania, która zamiast zająć się sobą, będzie zajmowała się ciągle Unią.