Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Xi poskramia tygrysa

Hongkong musi walczyć o wolność

Otwarcie Chin na Zachód zwiększyło zainteresowanie Hongkongiem globalnych inwestorów, ceniących bezpieczeństwo, zaufanie i przejrzystość. Otwarcie Chin na Zachód zwiększyło zainteresowanie Hongkongiem globalnych inwestorów, ceniących bezpieczeństwo, zaufanie i przejrzystość. UIG / Getty Images
Hongkong – jako chińska success story – przez lata inspirował komunistyczne Chiny. Dziś jest kłopotliwym rezerwatem demokracji.
Gdy we wrześniu 2014 r. sprzeciw wobec ingerencji Pekinu pierwszy raz wylał się na ulice, światowe media ochrzciły go terminem „rewolucji parasolek”.Ken OHYAMA/Wikipedia Gdy we wrześniu 2014 r. sprzeciw wobec ingerencji Pekinu pierwszy raz wylał się na ulice, światowe media ochrzciły go terminem „rewolucji parasolek”.

Londyn zgodził się przekazać Hongkong komunistycznym Chinom z chwilą wygaśnięcia wieczystej dzierżawy, czyli w 1997 r. W myśl brytyjsko-chińskiej deklaracji Hongkong po powrocie do Chin miał pozostać Specjalnym Regionem Administracyjnym, zarządzanym w myśl idei zaproponowanej przez Pekin „jeden kraj, dwa systemy”. Miało to mu gwarantować przedłużenie nadanej przez Brytyjczyków autonomii i liberalny ustrój państwa. Wkrótce po Brytyjczykach może tu jednak pozostać tylko ruch lewostronny.

Ponieważ większość przybyszów z zewnątrz do tego nie nawykła, na jezdniach wymalowano napisy „patrz w prawo”, „patrz w lewo”. Gucci, Armani, Prada, Chanel i Burberry przeplatają się z małymi jadłodajniami trzeciej kategorii i straganami owocowymi. W pobliżu supereleganckich biurowców – dziś Hongkong ma najwięcej na świecie budynków wyższych niż 150 m – znacznie mniej eleganckie mrówkowce mieszkalne, z przyklejonymi na zewnątrz skrzynkami klimatyzatorów, bez których nie da się tu żyć.

Na ulicach, w galeriach handlowych, w metrze i w autobusach mnóstwo ludzi ciągnie za sobą walizki. Większość z nich to Chińczycy z Chin ludowych – 75 proc. wszystkich turystów w Hongkongu. Budzą mieszane uczucia. Z jednej strony ta „szarańcza”, jak mówią o nich miejscowi, śmieci, pluje, hałasuje, je w metrze i na rozmaite inne sposoby gwałci tutejszą etykietę, a na dodatek tłoczy się w szpitalach. Z drugiej strony napędza gospodarkę, kupując mieszkania, wydając na potęgę w sklepach, hotelach czy restauracjach.

Szczególne kontrowersje budzą wyprawy Chinek do Hongkongu, aby urodzić dziecko. Wskaźnik umieralności niemowląt jest tu bowiem sześć razy niższy niż w Chinach. Na dodatek dzieci tu urodzone dostają automatycznie status rezydenta, który uprawnia do 12 lat bezpłatnej edukacji i innych przywilejów niedostępnych dla Chińczyków z Chin komunistycznych. Takich choćby jak bezwizowa podróż do wielu bogatych krajów świata.

Zresztą sam Hongkong to dla nich bardzo bogaty kraj. Po obu stronach zatłoczonej ulicy Lockhart w centrum miasta przez kilkaset metrów ciągną się sklepy z armaturą łazienkową, wannami, kafelkami, podłogami, z czego sporo to nie „chińszczyzna”, ale import z Niemiec, Hiszpanii czy Włoch. Nie powinno to dziwić, skoro PKB na głowę przekracza tu 58 tys. dol. – w Europie wyższym mogą się pochwalić tylko Luksemburg, Norwegia, Irlandia, Szwajcaria i San Marino. W Polsce to 12 tys. dol.

Skok tygrysa

Za czasów dynastii Qing, ostatniej rządzącej Chinami, początkowo słynącej z merytokracji, a potem z niekompetencji i korupcji, Hongkong był małą i zaniedbaną osadą na wyspie na Morzu Południowochińskim. Mieszkali tam głównie rolnicy, rybacy i piraci. Łupem Anglii stał się w 1841 r. w wyniku Pierwszej Wojny Opiumowej. W rezultacie Drugiej Wojny Opiumowej (1856–60) Londyn zyskał więcej ziemi na półwyspie Kowloon, który dziś łączy z centrum Hongkongu plątanina mostów, podwodnych tuneli i promów kursujących w obie strony co kilka minut. Doszły do tego tzw. Nowe Terytoria, które Korona Brytyjska dostała w 1898 r. w wieczystą dzierżawę na 99 lat.

Pod brytyjskim panowaniem Hongkong przeistoczył się w oazę wolnego rynku, prosperity i przewidywalności w chaotycznej Azji. Początkowo ciągnęły tu masy zwabione rozwojem przemysłu lekkiego. Przerwała to druga wojna światowa – przez blisko cztery lata wyspę okupowali Japończycy. Po wojnie Hongkong stał się pierwszym z czterech „azjatyckich tygrysów”, wyjątkowo szybko rosnących gospodarek. Pozostałe to Singapur, Tajwan i Korea Południowa. Tania siła robocza i zachęty podatkowe ściągnęły tu wiele średnich i dużych korporacji. Lata 70. i 80. zeszłego wieku przyniosły boom budowlany. Efekt to las wieżowców, system mieszkań publicznych i gęsta sieć pociągów. Między 1961 a 1997 r. PKB Hongkongu wzrósł 180 razy!

Kiedyś produkowano tu tekstylia, meble, zegarki i wszystko co plastikowe. Z czasem tę rolę przejęła prowincja Guadong w południowych Chinach, wielokroć tańsza. Dziś w Hongkongu dominują usługi, głównie finansowe. Otwarcie Chin na Zachód zwiększyło zainteresowanie Hongkongiem globalnych inwestorów, ceniących bezpieczeństwo, zaufanie i przejrzystość. Wskaźnik „Ease of doing business” (łatwość prowadzenia działalności gospodarczej) Banku Światowego plasuje Hongkong na 4. miejscu w świecie – za Nową Zelandią, Singapurem i Danią. Chiny w tej klasyfikacji zajmują 78. miejsce. Chińskie firmy, które szukały inwestorów zagranicznych, wolały więc lokować się na giełdzie w Hongkongu niż w Szanghaju.

Ruch, nie rewolucja

Tajfun Hato był najsilniejszy w tym rejonie od półwiecza. 22 sierpnia nawiedził Hongkong, zabił 16 osób, ranił 300 i pozostawił po sobie tysiące połamanych drzew, od razu pieczołowicie usuwanych. W mieście pełno więc kikutów. Przy okazji zniknęły też wszelkie ślady po demonstracjach w tygodniu, który poprzedził klęskę tajfunu, kiedy tłumy wyszły na ulice, aby zaprotestować przeciwko skazaniu na więzienie liderów tzw. Ruchu Parasolek.

Ruch ten był odpowiedzią na coraz większą presję Chińczyków, których zaczęła uwierać i irytować autonomia Hongkongu. Z czasem obietnica autonomii zaczęła tracić wiarygodność. Straciła ją do reszty, gdy oznajmiono, że kolejne wybory szefa lokalnej administracji odbędą się według nowych reguł, faktycznie pod dyktando Pekinu, i wybierać się będzie wyłącznie spośród kandydatów „pobłogosławionych” przez komunistyczne władze.

Gdy we wrześniu 2014 r. sprzeciw wobec ingerencji Pekinu pierwszy raz wylał się na ulice, światowe media ochrzciły go terminem „rewolucji parasolek”. Nie kupujcie tej retoryki, prosili liderzy protestu. Jej autorem jest Pekin – mówili. Rewolucja zakłada burzenie, a my nie chcemy niczego burzyć. Przeciwnie, chcemy zachować demokratyczny porządek. Nie domagamy się zmian, ale uszanowania przyjętych i wyrażonych publicznie i na piśmie zobowiązań. Nazywajcie nas ruchem, a nie rewolucją. Wszystkie zapewnienia nie uchroniły protestujących ani przed gazem łzawiącym, ani przed aresztowaniami.

W 2015 r., gdy chińscy agenci porwali pięciu księgarzy sprzedających książki o treści niemiłej ważnym uszom w Pekinie, Ruch Parasolek ponownie wyzwolił energię wśród młodych, wcześniej postrzeganych jako apatycznych. Powstały nowe partie – niektóre głoszące nawet ideę pełnej niezależności od Pekinu. Do wyborów parlamentarnych we wrześniu 2016 r. poszła rekordowa liczba obywateli. Do parlamentu wybrano wielu zwolenników autonomii. Na reakcję Pekinu nie trzeba było długo czekać: Chińczycy nakazali rządowi w Hongkongu usunięcie z pracy urzędników i legislatorów, których Pekin uznał za nieprawomyślnych, czyli niewystarczająco lojalnych wobec władz komunistycznych.

I wreszcie w połowie sierpnia bieżącego roku sąd w Hongkongu skazał na więzienie liderów Ruchu Parasolek. Najmłodszy, 20-letni Joshua Wong dostał osiem miesięcy więzienia, zaś jego nieco starsi koledzy Nathan Law i Alex Chow po 10 miesięcy. Oczywiście nie za politykę, lecz za „awanturnictwo, warcholstwo i sianie społecznego zamętu”. To pierwsi więźniowie polityczni w historii Hongkongu. Jeśli Pekinowi chodzi o uciszenie dysydentów w Hongkongu, to sądząc po pierwszej wizycie prezydenta Xi w lipcu tego roku, odnosi sukcesy. Działacze ruchu prodemokratycznego oczekiwali, że gościa spotkają masowe protesty. Tak się nie stało. Nikt z demonstrantów nie zdołał się przedrzeć blisko pekińskiego lidera. Kontrdemonstrantów z flagami Chin wsparła skutecznie policja.

Podczas wizyty Xi namaścił nową panią prezes rady zarządzającej administracją – to tutejszy odpowiednik premiera, ostrzegł przed „infiltracją i sabotażem” i przyjął defiladę stacjonujących w Hongkongu wojsk Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, co miejscowi zinterpretowali jako pogrożenie palcem: jeśli zajdzie potrzeba, a policja nie da sobie rady, mamy tu żołnierzy, którzy wymuszą posłuszeństwo. No i wspomniał o nieprzekraczalnej „czerwonej linii”.

Chińczycy z Hongkongu są dumni z ostatnich osiągnięć Chin ludowych, ale ta duma nie oznacza akceptacji narzucania im komunistycznych rozwiązań. Nauczyli się cenić demokratyczne instytucje, samorządność, przejrzystość prawa, wolność mediów i wypowiadania swych poglądów. Czyli dokładnie to, co towarzysz Xi w imię spójności chciałby im odebrać.

Xi zna angielski, ubiera się nienagannie, nieustannie się uśmiecha, lecz za tymi manierami kryje się głęboko zakorzeniona marksistowska ortodoksja. Hongkong widzi jako potencjalny zalążek kontrrewolucji, jabłoń, która dotychczas bezkarnie rodziła robaczywki, więc najwyższa pora wytyczyć „czerwoną linię”. Powiedzieć stop; cierpliwość się wyczerpała. Resztki złudzeń co do intencji Pekinu w kwestii respektowania umowy z Brytyjczykami – gwarancji dla wolności słowa, prasy i zgromadzeń – rozwiał rzecznik chińskiego MSZ, nazywając go „historycznym dokumentem pozbawionym dziś jakiegokolwiek praktycznego znaczenia”.

Jabłka robaczywki

Dziś Hongkong nie jest już tak ważny dla gospodarki całych Chin jak kiedyś. 15 lat temu stanowił 20 proc. chińskiego PKB i był głównym kanałem dostępu do kapitału zagranicznego. Dziś to zaledwie 3 proc. chińskiego PKB i Pekin sam nieźle sobie radzi z pozyskaniem zagranicznych inwestycji. Ponieważ potrzebuje Hongkongu mniej niż kiedyś, wykazuje mniej cierpliwości dla tamtejszej kultury i demokracji.

Co do tego, czy Pekin może bezkarnie niszczyć autonomię Hongkongu, zdania są jednak podzielone. Może to raczej spotęgować żądania demokracji, niż promować jedność. Z sondaży wynika, że 60 proc. mieszkańców czuje się zagrożonych i zaledwie 3 proc. ludzi w grupie wiekowej 18–29 identyfikuje się dziś po prostu jako Chińczycy. Inni przypominają, że przez długie lata Chiny miały nadzieję przekonać Tajwan, aby poszedł śladem modelu „jeden kraj, dwa systemy”, który miał się sprawdzić w Hongkongu. Dla Tajwanu każdy aresztowany przez Pekin dysydent, zwłaszcza w Hongkongu, to ostrzeżenie przed pojednaniem. Deptanie autonomii nasuwa także pytanie, ile jest warte słowo rządu Chin. Jeśli traktat podpisany przez głowy dwóch państw można jednostronnie zignorować, co stanie na przeszkodzie, aby Pekin postąpił podobnie w przyszłości?

Tygrys z Hongkongu narodził się z koktajlu chińskiej przedsiębiorczości i pracowitości oraz brytyjskich swobód i przestrzegania prawa. Tygrys w kagańcu i na krótkiej stalowej smyczy, do tego wykastrowany, może się upodobnić do posłusznego kanapowego pudla, ale czy nie odbije się to na jego sprawności i wydajności? Przewodniczący Xi stawia posłuszeństwo i podporządkowanie się woli partii – przewodniczki narodu – ponad inne wartości i dlatego mieszkańcom Hongkongu coraz trudniej będzie utrzymać system, do którego przywykli i który dał im zdumiewający awans w światowych rankingach.

Andrzej Lubowski z Hongkongu

Polityka 40.2017 (3130) z dnia 03.10.2017; Świat; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Xi poskramia tygrysa"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną