Gurmeet Ram Rahim Singh niedawno skończył 50 lat. Umięśniony, z pokaźną brodą i skłonnością do jaskrawych strojów, bardziej przypomina gwiazdę tanich filmów sensacyjnych niż mistrza duchowego. W swym ekstrawaganckim życiu zdążył już być przywódcą religijnym, piosenkarzem, reżyserem i aktorem, szefem sekty i dużego imperium finansowego, a teraz został ogrodnikiem. Od kilkunastu tygodni przebywa bowiem w zakładzie karnym w indyjskim stanie Harjana, i jeśli wyrok skazujący go za gwałt na dwóch kobietach – podopiecznych jego ośrodka religijnego – się uprawomocni, guru zostanie za kratkami przez najbliższe 20 lat.
Najważniejsza stacja informacyjna NDTV regularnie donosi o poczynaniach „błyszczącego guru”, który słynął z zamiłowania do luksusu i kiczu, produkował filmy ze sobą w roli głównej i wybudował park rozrywki przypominający Disneyland z miniaturami wieży Eiffla, kompleksem kinowym oraz siedmiogwiazdkowym hotelem, gdzie mieszkał z rodziną. Teraz skazany przepłakuje całe dnie, szlochał też podczas relacjonowanego przez media procesu.
Odkąd w 1990 r. został przywódcą sekty Dera Secha Sauda (Obóz Prawdy), określającej się jako „organizacja społeczna non profit” i prowadzącej m.in. szpitale, uczelnie oraz akcje dobroczynne (w tym największą według Księgi rekordów Guinnessa akcję honorowego krwiodawstwa, ale także zbiorowe kastracje mające rzekomo prowadzić do duchowego oczyszczenia), był otoczony tłumem wielbicieli i wyznawców. Teraz odseparowano go nawet od innych więźniów. Zamiast szastać fortuną liczoną w milionach dolarów, otrzymuje zaledwie 20 rupii (około 1,2 zł) dziennego wynagrodzenia za pracę w ogrodzie.
A może być gorzej. Bo choć jego prawnicy starają się podważyć pierwszy w Indiach tak surowy wyrok skazujący wpływową postać otoczoną religijnym kultem, to na Singhu ciążą poważniejsze oskarżenia.