Na nic wszelkie rozważania o kondycji świata, jeśli wybuchnie wojna między Koreą Płn. i USA. Nie było jeszcze konfliktu z podobnie krwawą uwerturą. W pierwszych dniach zginie od 100 do 400 tys. osób, w ciągu trzech tygodni – 2 mln. Ofiar będzie najwięcej w leżącym blisko granicy wielomilionowym Seulu, który stanie się celem dla północnokoreańskiej artylerii. A gdy kierownictwo Korei Płn. z Kim Dzong Unem na czele uzna, że jednak nie dadzą rady się obronić, w samobójczym finale pożegnają się bronią masowego rażenia. Czymś z arsenału jądrowego, biologicznego lub chemicznego, by pociągnąć za sobą, ilu się da, mieszkańców Korei Płd., Japonii i stacjonujących w obu krajach amerykańskich żołnierzy.
Później pozostaje jeszcze wariant partyzancki, coś na wzór powojennego zamieszania z Iraku, Afganistanu czy Libii, z udziałem silnie zideologizowanych i uzbrojonych żołnierzy resztówki regularnej armii Północy (dziś 1,5 mln) i rezerwistów (6 mln). W pewnym momencie zaniepokojeni Chińczycy mogą, jak w latach 50. XX w., wkroczyć na Półwysep Koreański. Co zrobią, gdy staną naprzeciw wojsk amerykańskich? Taka wojna pozmienia sojusze na Dalekim Wschodzie i globalny układ sił. Wystarczy, że Korea Płd. lub Japonia stracą wiarę w amerykańskie gwarancje i rozpoczną starania o broń jądrową. Perturbacji gospodarczych nie sposób przewidzieć.
Specjaliści uspokajają, że to wariant mało prawdopodobny. Choć od razu dodają, że do niepotrzebnych decyzji może błyskawicznie pchnąć przypadkowy strzał, jakaś prowokacja. Kim zaatakuje, gdy poczuje się zagrożony ruchami obcych wojsk albo wyprzedzającą ofensywą, do której Amerykanów mogą z kolei skłonić nowe testy rakiet i bomb Kima. We wrześniu na forum ONZ prezydent USA Donald Trump ostrzegł, że jeśli Ameryka zostanie zmuszona, to Koreę Płn.