Na granicy bagiennej dżungli mangrowcowej Sundarbarn, w glinianej chacie obok wału przeciwpowodziowego, Prodib Mondal zagarnia dłonią garść ugotowanego ryżu. Delikatnie, bengalskim zwyczajem, wkłada go do ust swojej żony. – Lata jest nadal moją ulubioną kobietą pomimo sześciu lat małżeństwa – żartuje. Oboje chichoczą. Łatwo u nich o śmiech, kiedy są razem.
Prodib pracuje jako muzyk w świątyniach buddyjskich. Co roku wyjeżdża na siedem miesięcy do Indii. Tam można zarobić więcej. W te siedem miesięcy zarabia tysiąc dolarów. Co roku po powrocie zastaje swoje dzieci prawie o rok starsze.
Wioska Prodiba leży w pasie ziemi pomiędzy korytami dwóch rzek, na długim na 800 m skrawku twardego gruntu. Domy zbudowało tu 2 tys. ludzi. Za zabudowaniami metrowej szerokości groble oddzielają stawy z krewetkami od pełnych wody pól ryżowych.
Jeszcze niedawno Prodib nie był muzykiem i nie musiał wędrować za zarobkiem. Był rolnikiem.
Cyklon
Wiatr zaczął kołysać palmami jeszcze w nocy. Prodib Mondal siedział z napiętą twarzą przy radiu i nasłuchiwał informacji o nadchodzącym cyklonie. Głos z odbiornika donosił, że dwa dni temu wichura zmieniła się w depresję tropikalną (cyklon nieprzekraczający 61 km/godz.). Teraz wir przesuwał się po Zatoce Bengalskiej w stronę Indii i Bangladeszu. Gorące powietrze nad ciepłym oceanem rozpędzało się coraz szybciej, zataczając coraz szersze łuki. Tajfun (lokalna nazwa cyklonów tropikalnych w Azji Południowo-Wschodniej) walił prosto na nich.
Nad ranem Prodib zasnął przy odbiorniku.
Gabbunia, gdzie jego rodzina mieszka od czterech pokoleń, leży w południowo-zachodnim Bangladeszu, jakieś 60 km od Oceanu Indyjskiego. Wioskę od rzeki Kapotaksma oddzielał pięciometrowej wysokości wał.