Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Obozy do rozbicia

Dadaab – kenijskie miasto uchodźców

Dadaab – największy obóz dla uchodźców na świecie i czwarte co do liczby mieszkańców miasto w Kenii. Dadaab – największy obóz dla uchodźców na świecie i czwarte co do liczby mieszkańców miasto w Kenii. Jacky Ghossein/The Sydney Morning Herald/Fairfax Media / Getty Images
Rozmowa z Benem Rawlence’em, autorem książki o Dadaab – największym obozie dla uchodźców na świecie – o pułapkach pomocy humanitarnej.
Ben RawlenceRoberto Ricciuti/Getty Images Ben Rawlence

Artykuł w wersji audio

Aleksandra Lipczak: – Pamięta pan pierwsze zetknięcie się z Dadaab?
Ben Rawlence: – Oszołomiło mnie. Obóz wielkości Zurychu pośrodku pustyni. Pył, ostre słońce i wszędzie cierniste gałęzie: wyrastające z ziemi, używane do budowy prowizorycznych domów i płotów. Nie mogłem uwierzyć, że takie miejsce istnieje.

Umieśćmy Dadaab na mapie. Jaka jest jego historia i kto w nim mieszka?
Obóz powstał na początku lat 90. w północno-wschodniej Kenii, tuż przy granicy z Somalią, z myślą o 90 tys. ludzi uciekających przed wojną domową w tym kraju. Miał być tymczasowy, ale w tym roku skończył 26 lat. W szczytowym momencie mieszkało w nim ponad pół miliona ludzi, głównie Somalijczyków, ale również Sudańczyków, Etiopczyków, Kongijczyków, Ugandyjczyków.

Pana książka „Miasto cierni” to szczegółowa opowieść o życiu dziewięciorga mieszkańców obozu. Jak pan tam trafił?
Przez siedem lat pracowałem dla Human Rights Watch. Przyszedł jednak moment, kiedy poczułem się sfrustrowany rolą aktywisty. Produkowałem coraz to nowe raporty, robiłem hałas, ale nic się nie zmieniało. Postanowiłem więc opowiedzieć o Dadaab szerszemu gronu ludzi. Dlatego przyświecała mi zasada dobrej opowieści. A po drodze przemycam wiele rzeczy na temat innego świata, który jest w jakimś sensie podobny do naszego.

Ale Dadaab to taka odległa rzeczywistość. Mamy przecież w Europie własne wyzwania związane z uchodźcami.
Ależ one jak najbardziej się ze sobą łączą! Coraz więcej mieszkańców Dadaab decyduje się na podróż do Europy. Opcje, które stoją przed Somalijczykami, są takie: mogą zostać w kraju, gdzie toczy się wojna, utknąć na całe życie w obozie albo właśnie spróbować szczęścia na łodzi. Myślę, że Syryjczycy też wyciągali wnioski, patrząc na podobne obozy. Zamiast ryzykować życie w jednym z takich miejsc, wielu z nich ruszyło do Europy.

Skąd się wzięła sama instytucja obozu dla uchodźców?
Ma korzenie w Europie. Po II wojnie światowej ONZ używała obozów, aby pomagać setkom tysięcy wysiedlonych. Umieszczając ich w obozach, można było w miarę sprawnie zarządzać masami ludzi. Niekoniecznie było tak później. W latach 60. czy 70. normą było raczej to, że uchodźcy „roztapiali” się w społeczeństwie. Zmiana nastąpiła w latach 90., kiedy pojawiły się masy ludzi uciekających ze swoich domów lub wysiedlonych w związku z licznymi konfliktami, m.in. w Afryce i Afganistanie. ONZ znowu zaczęła umieszczać ludzi w obozach, żeby jakoś sobie poradzić z rozmiarami zjawiska, ale też dlatego, że kraje przyjmujące były zwykle bardzo biedne. Ludzi zebranych w obozie było łatwiej nakarmić.

Od tamtego czasu ten model się upowszechnił, niestety. Weźmy Dadaab. Kenijski rząd trzyma uchodźców w odludnym miejscu, bo ich u siebie nie chce. Dla ONZ takie rozwiązanie też jest łatwiejsze. Jedynymi, którzy mają coś przeciwko, są sami uchodźcy.

Używa pan w książce określenia: „fikcja tymczasowości”.
Mimo że obóz stoi już od ćwierć wieku, nie ma w nim nic stałego. Rząd Kenii nakazał niedawno ONZ, żeby rozebrała niektóre z nowo wybudowanych domów z tego powodu, że wyglądały za bardzo jak domy. Jedyne dozwolone mieszkania to te z ciernistych gałęzi i błota. Trzeba udawać, że wszystko jest tylko na jakiś czas, podczas gdy w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Ma to ogromny wpływ na życie ludzi. Nie są w stanie robić długoterminowych planów, konstruują tożsamość w oparciu o fikcyjną historię, która wciąż się zmienia.

To znaczy?
Kiedy w Somalii robi się niebezpiecznie, mieszkańcy Dadaab mówią: zostanę w obozie, tutaj spróbuję ułożyć sobie życie. Potem pokojowe rozmowy w Somalii zaczynają iść dobrze – ludzie zaczynają więc sobie wyobrażać, że może jednak wrócą. Mówią: jesteśmy przecież Somalijczykami. Tydzień później czyjś kuzyn żeni się jednak z Kenijką i znajduje sposób na życie w Kenii poza obozem. Pojawia się trzecia opcja: może jednak warto zostać Kenijczykiem? I tak w kółko.

Opisuje pan młodych Somalijczyków, którzy w obozie kończą szkoły. Jakie mają szanse, żeby się stamtąd wydostać?
Na wyjazd na Zachód ma szansę jakieś 2 tys. osób rocznie. Ale wskaźnik urodzin to jakieś 700–800 dzieci miesięcznie i choć Kenia zawiesiła rejestrowanie nowych uchodźców, oni wciąż przybywają. Coraz więcej ludzi decyduje się na powrót do Somalii. Zazwyczaj są to ci najbiedniejsi, którzy nie są w stanie przetrwać, kiedy na przykład zmniejszane są racje żywnościowe. Biorą 200 dol. na powrót od ONZ i wracają do siebie. Druga grupa to nieco zamożniejsi, jak bohater mojej książki, Ryba. Mają trochę pieniędzy i zasobów, żeby pojechać do Somalii, zorientować się w sytuacji na miejscu, a potem zdecydować, co dalej. W ostatnich dwóch latach do Somalii wyjechało jakieś 10–15 proc. mieszkańców Dadaab.

Są tam bezpieczni?
Nie tak jak w obozie, ale nie chodzi tylko o bezpieczeństwo. Oczywiście toczy się wojna i co chwilę wybuchają w Mogadiszu samochody pułapki, ale przynajmniej jest tam życie towarzyskie, uniwersytet, kawiarnie. Niektórzy ludzie wybierają taką formę wolności, mimo że jest tam bardzo niebezpiecznie.

Dadaab jest dziś czwartym największym miastem w Kenii.
Teraz mieszka tam jakieś 320–330 tys. ludzi. Liczba mieszkańców zmniejszyła się, bo kenijski rząd robi, co może, aby życie w obozie stało się nieznośne, a Światowy Program Żywnościowy z powodu kryzysu finansowania od paru lat zmniejsza przydziały jedzenia. Priorytetem stały się Syria, Sudan Południowy i Republika Środkowoafrykańska. Dla mnie to po prostu zbrodnia: nakazujemy ludziom pozostać w obozie, nie pozwalamy im pracować i zarabiać na własne utrzymanie, ale ich nie karmimy.

Poznał pan też inne obozy dla uchodźców?
To, co wyróżnia Dadaab, to jego skala. To właśnie on – przez swoje gigantyczne rozmiary – pokazuje najlepiej, w czym tkwi problem z samą instytucją obozu. Nigdzie indziej bieda i uwięzienie nie są też do tego stopnia zinstytucjonalizowane. Dadaab stworzył w jakimś sensie własną kulturę, mentalność, której więźniami są zarówno pracownicy obozu, jak i jego mieszkańcy. Jej częścią jest inercja. Poczucie, że biurokracja jest nie do pokonania. Że nie da się nic zmienić. Jest w tym autentyczna bezradność.

Z powodu wojny w Somalii większość mieszkańców nie może wyjechać z Dadaab. Nie mogą zamieszkać gdzie indziej w Kenii. Nie ma drogi wyjścia. Czegoś takiego nie ma jeszcze w europejskich obozach – w Calais czy w Grecji. Mimo licznych trudności strategia likwidacji obozów jest wciąż tematem debaty, są wciąż jakieś opcje. Dadaab na tym tle to dość beznadziejny przypadek. Szokująca rzecz w europejskich obozach jest taka, że są w Europie. Niedawno wyszło na przykład na jaw, że straszne warunki w greckich obozach były straszne celowo. Rząd chciał, żeby uchodźcy jak najszybciej wyjechali do innych krajów.

Czy zna pan jakieś dobre praktyki w zarządzaniu takimi miejscami?
Nie w zarządzaniu obozami, ale raczej w tym, co robią w nich sami uchodźcy, jeśli tylko im się na to pozwoli. Jak bohater mojej książki, Tawane. Mógłby być liderem, gdyby ONZ bardziej mu zaufała. W książce opisuję moment, kiedy ONZ i zagraniczni pracownicy wycofują się z Dadaab w obawie przed przemocą i porwaniami ze strony Asz-Szabab, somalijskiej organizacji terrorystycznej. Nie ma jedzenia, nie ma usług. Tawane, młodzieżowy działacz, mobilizuje swoją grupę. Zajmują się dystrybucją jedzenia, łatają dziury w ziemi, dostarczają wodę, robią dyżury w klinice. Sprawiają, że obóz działa bez pieniędzy. Gdyby mogli w ten sposób zarabiać – oczywiście po odpowiednim przeszkoleniu – wszyscy by na tym skorzystali. Mimo to oficjalnie nie mogą pracować. Ludzie chodzą głodni latami, bo sprzedają część swoich racji żywnościowych, żeby zarobić na otwarcie własnego interesu. Na tamtejszym rynku można kupić wszystko, nawet iPhone’y.

Czy takie obozy powinno się raczej traktować jak miasta?
Tak jak w miastach i dzielnicach wybiera się reprezentantów do rad, tak i obozem powinni zarządzać wyłonieni w wyborach mieszkańcy. Po co sprowadzać i opłacać drogich pracowników, na których ochronę trzeba potem jeszcze wydawać fortunę? Negowanie trwałości Dadaab, zakaz pracy, budowy domów, dróg, instalacji sanitarnych i energetycznych to wyrzucanie w błoto międzynarodowych funduszy i potencjału, który tkwi w ludziach. ONZ opłaca edukację ludzi, którzy nie mogą potem pracować.

Zupełny bezsens.
Oczywiście istnieje alternatywa: pozwolić mieszkańcom obozu pracować, międzynarodowe fundusze przeznaczyć na inwestycje, stworzyć wolne strefy ekonomiczne, w których będą pracować Kenijczycy i Somalijczycy. Odciążyłoby to obóz i znacząco poprawiło jakość życia mieszkańców, a poza tym dostarczyło milionów w podatkach dla Kenii. Obóz sam pracowałby na swoje utrzymanie.

To realne?
Nie do końca. Kenia argumentowałaby wtedy, że to „czynnik zachęcający” dla innych Somalijczyków. Choć tak naprawdę już teraz Dadaab jest znaczącym elementem kenijskiej gospodarki. Pracuje tu wielu Kenijczyków, nie mówiąc o wartym miliony dolarów przemycie, na którym bogacą się kenijscy politycy.

Mówi pan, że potrzeba nam globalnego planu Marshalla dotyczącego uchodźców.
Trzeba spojrzeć na kraje, które traktują uchodźców jak zasoby, nie brzemię. Kanada, Uganda, Kostaryka, Niemcy widzą w nich ekonomicznych aktorów, chcą, żeby pracowali, płacili podatki. Uchodźcom powinno się pozwalać na pracę tak szybko, jak to możliwe. Zamknięte obozy powinny przekształcić się w otwarte miasta, generujące dochody, z których same się finansują. Nie ma też powodu, aby uchodźcy nie rządzili się sami.

To byłaby rewolucja.
To ideał, do którego powinniśmy dążyć, ale nie stanie się szybko. Dużo dobrych i racjonalnych pomysłów rozbija się o ksenofobię i nacjonalizm. W mojej rodzinnej Walii tereny rolnicze wyludniają się w bardzo szybkim tempie. Zamykają się szkoły i biblioteki, szpitale są pod presją, bo brakuje ludzi. Osiedlanie tam uchodźców to dla mnie oczywiste rozwiązanie, choć większość polityków niestety tak nie myśli.

***

Ben Rawlence – brytyjski dziennikarz, afrykanista, wieloletni współpracownik Human Rights Watch w Kenii, Somalii, Sudanie Południowym, Ugandzie i Etiopii. Autor m.in. książki „Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców”, która ukazała się po polsku nakładem Wydawnictwa Czarne.

Polityka 2.2018 (3143) z dnia 09.01.2018; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Obozy do rozbicia"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną