Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Fake no more, czyli jak brednie podbijają świat

Jak uchronić demokrację przed fejkami

Fragment schematu fake-afery Pizzagate (Clinton zamieszana w działalność pedofilskiej szajki). Fragment schematu fake-afery Pizzagate (Clinton zamieszana w działalność pedofilskiej szajki). AN
Rozmowa z Niną Jankowicz, amerykańską ekspertką ds. rosyjskiej propagandy, o tym, dlaczego dezinformacja zagraża demokracji i jak z nią walczyć.
„Pod pewnymi względami wiele z tego, co jest stosowane dziś, przypomina taktykę propagandy radzieckiej z czasów zimnej wojny”. „Pod pewnymi względami wiele z tego, co jest stosowane dziś, przypomina taktykę propagandy radzieckiej z czasów zimnej wojny”.
Nina Jankowicz jest ekspertką ds. Rosji, krajów byłego ZSRR i Europy Wschodniej.materiały prasowe Nina Jankowicz jest ekspertką ds. Rosji, krajów byłego ZSRR i Europy Wschodniej.

Artykuł w wersji audio

Grzegorz Rzeczkowski:Fake news okrzyknięto wyrażeniem roku 2017, rok wcześniej była nim postprawda. Wygląda na to, że najważniejszym zjawiskiem 2018 r. będzie dezinformacja. Propaganda zdobywa świat.
Nina Jankowicz: – Niestety. Będziemy się z tym zjawiskiem zmagać przez najbliższe lata. Wraz z rozwojem cyfrowych technologii można zaobserwować coraz więcej fake’ów nowego typu, tworzonych z użyciem nagrań audio i wideo, których fałszywość o wiele trudniej obnażyć i obalić. Możliwości w tym zakresie zademonstrowali niedawno naukowcy z uniwersytetu w Waszyngtonie, którzy z użyciem odpowiednich algorytmów wytworzyli przemówienie prezydenta Baracka Obamy. Wypadło całkiem wiarygodnie, choć było zupełnie nieprawdziwe.

Konsekwencje mogą być daleko idące. Co by się stało, gdyby np. Korea Północna potrafiła sfabrykować nagranie, na którym Donald Trump toczyłby dyskusję na temat wypowiedzenia wojny zbójeckiemu krajowi? I gdyby użyła go jako pretekstu do uderzenia wyprzedzającego…

Dezinformacja była już używana do manipulowania wynikami wyborów i referendów. Ale wojna wywołana przez fake newsy brzmi jak science fiction.
Wystarczy sięgnąć do bogatego archiwum nagrań amerykańskiego prezydenta z jego strony internetowej, a sztuczna inteligencja zajmie się resztą, tworząc wiarygodne, niesłychanie trudne do zdemaskowania materiały z udziałem Trumpa lub innego ważnego polityka. Jedyne, czego potrzeba, to odpowiednia technologia.

Dziś nie obawiam się dezinformacji jako takiej, ale bardziej skutków, które może przynieść. Czyli tworzenie wewnętrznych podziałów w obrębie całych społeczeństw, ale też odsuwanie ludzi od siebie. Jeśli dezinformacja będzie się rozwijać w sposób niekontrolowany, demokracje na całym świecie znajdą się w tarapatach.

Fake newsy mogą zniszczyć demokrację?
Chcę wierzyć, że instytucje demokratyczne są silniejsze od fake newsów, ale tak naprawdę trudno powiedzieć, co się stanie. W USA mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy pod wpływem fake’owych informacji sięgnęli po przemoc. Najgłośniejsza tego typu sprawa to tzw. Pizzagate, czyli zupełnie nieprawdziwa historia o tym, jakoby Hillary Clinton była zamieszana w działalność pedofilskiej szajki, która spotykała się rzekomo w jednej z waszyngtońskich pizzerii. 28-letni mężczyzna z Karoliny Północnej tak mocno uwierzył w tę rozpowszechnioną w internecie teorię, że przyjechał na początku grudnia do Waszyngtonu, uzbrojony w karabin wpadł do pizzerii i, strzelając, zaczął szukać nieistniejących pomieszczeń, w których miał się odbywać handel usługami seksualnymi dzieci. Na szczęście nikt w tym zajściu nie ucierpiał, mężczyzna został zatrzymany, a potem skazany na cztery lata więzienia. Ale czy takie zdarzenia, wywołane przez fake’owe informacje, nie doprowadzą w końcu do tego, że ktoś kogoś zabije? Czy z ich powodu może dojść do aktów przemocy na tle religijnym? W sytuacji, gdy nasze społeczeństwa stają się coraz mocniej spolaryzowane, trudno takie scenariusze wykluczyć.

Czym w ogóle jest dezinformacja? Co dokładnie znaczy ten termin? Niektórym trudno odróżnić to pojęcie od kłamstwa.
Moja definicja jest bardzo szeroka. To każda informacja lub oddziaływanie, które stosuje się do rozsiewania zwątpienia, podejrzliwości, niezadowolenia, pogłębiania podziałów w społeczeństwach oraz między rządzącymi a rządzonymi. Oczywiście czasem dezinformacja zawiera jawne nieprawdy, tak jak niesławna „Lisa Case” sprzed dwóch lat, czyli całkowicie sfabrykowana historia 13-letniej Rosjanki, zgwałconej rzekomo w Berlinie przez imigrantów z Bliskiego Wschodu.

W innych przypadkach dezinformacja sięga albo po prawdziwe informacje, albo odpowiednio przygotowane wrzutki, które mają doprowadzić do powstania podziałów w jakiejś społeczności. Jednym z wielu przykładów takiego zastosowania dezinformacji było użycie maili wykradzionych ze zhakowanych kont Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej, by wpłynąć na wynik ostatnich wyborów prezydenckich w USA.

Ona objawia się w wielu formach, włącznie z fake’owymi artykułami czy fałszywymi reklamami, spreparowanymi fotografiami i różnego rodzaju „ekspertami”, którzy komentują wydarzenia w takich miejscach, jak telewizja Russian Today czy w innych propagandowych mediach, wzmacniając w ten sposób ich przekaz. Mamy wreszcie do czynienia z rozbudowaną siecią trolli aktywnych na Twitterze, Facebooku i w blogosferze, gdzie za pomocą fałszywych profili wzmacniają dezinformację, sprawiając przy tym wrażenie wiarygodnych.

Dezinformacja szczególnie chętnie karmi się strachem. To doskonała pożywka, bo ludzie dziś obawiają się o swoją przyszłość bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich dziesięcioleciach. A łatwe rozwiązania i oczywiste odpowiedzi, podsuwane przez roznosicieli fake newsów, dobrze nadają się do tego, by dzięki nim porządkować sobie świat.
Strach jest doskonałą pożywką dla dezinformacji. W krajach, takich jak Węgry, Polska czy Czechy, ludzie boją się imigrantów, więc ci, którzy ją rozsiewają, starają się ten strach pogłębić, publikując na przykład fałszywe informacje o rzekomych okropnościach, które spotykają Niemcy przyjmujące tylu imigrantów. To w bezpośredni sposób uderza w politykę migracyjną tych państw i ich relacje z Unią Europejską, tworząc rozdźwięk między Budapesztem, Warszawą, Pragą a Brukselą, o własnych obywatelach nie wspominając. A to jest właśnie to, czego chcą dostawcy fake newsów.

Da się określić, kiedy ta propagandowa kampania się zaczęła? Kto wymyślił ten mechanizm?
Pod pewnymi względami wiele z tego, co jest stosowane dziś, przypomina taktykę propagandy radzieckiej z czasów zimnej wojny. KGB rozpowszechniało wtedy wiele fałszywych i skrajnie stronniczych historii, podkreślających hegemonię ZSRR i niższość Ameryki. Jedną z nich była opowieść o tym, jakoby kryzys AIDS lat 80. był sprawką CIA.

Techniki udało się rozwinąć i wzmocnić dzięki nowym technologiom. Jakie dają możliwości, po raz pierwszy na masową skalę można było zobaczyć podczas wydarzeń z wiosny 2007 r. w Estonii, gdy po zaaranżowanych przez Rosję protestach przeciw przenosinom pomnika żołnierzy radzieckich nastąpiła eskalacja podziałów na masową skalę, połączona z serią ataków cybernetycznych na tamtejsze banki, instytucje rządowe oraz media.

Przez ostatnie 10 lat Rosja systematycznie rozwijała wachlarz swoich możliwości i udoskonalała metody, czego ukoronowaniem była ingerencja w amerykańskie wybory prezydenckie w 2016 r.

Panuje opinia, że Rosjanie są mistrzami świata w sianiu zamętu u swoich wrogów. Rzeczywiście są bezkonkurencyjni?
Zdecydowanie. Przede wszystkim Rosji udało się zidentyfikować pęknięcia przebiegające przez nasze społeczeństwa, które można wykorzystać. Weźmy jako przykład USA. Reklamy, które w czasie kampanii 2016 r. wykupiła w sieci niesławna rosyjska farma trolli, czyli Internet Research Agency, były tak skonstruowane, by biegły wzdłuż podziałów rasowych i społecznych. Niektóre osiągnęły sukces i były przekazywane dalej tysiące razy, inne nie. Ale sama liczba wykupionych reklam oznacza, że ktoś znalazł doskonałą pożywkę dla swoich celów wśród Amerykanów i umiał dzięki niej wykreować spór. To jest najważniejsza rzecz, jeśli chce się zrozumieć dezinformację w rosyjskim wykonaniu: oni nie podejmują działań, które miałyby rozpowszechniać jedną jedyną, korzystną dla nich, narrację o rosyjskiej dominacji. Tak było w czasach ZSRR. Dziś Kreml stara się siać zamieszanie. Jedną z metod jest whataboutism, czyli strategia, która swoją nazwę wzięła od pierwszych słów pytania „what about” [a co z…?]. W praktyce sprowadza się to do tego typu stwierdzeń: „Możecie nas krytykować za to czy za tamto, ale co z…?” i tu można wstawić dowolny problem, np.: „mailami Clinton?”. Czyli działa to na zasadzie: wy krytykujecie nas, ale u was wcale nie jest lepiej! To zmusza do postawienia znaku równości między dwoma problemami, które niekoniecznie są porównywalne.

Jednak aby ta metoda odniosła sukces, Rosjanie wyprodukowali ogromną ilość treści, i to takich, które są chwytliwe. To jest właśnie klucz do sukcesu – dezinformowanie na masową, przemysłową skalę, której żaden zachodni rząd nie jest w stanie przeciwdziałać. Także dlatego, że niewiele wiadomo o kulisach tych operacji, czyli: ile osób jest w nie zaangażowanych i jakim dysponują budżetem, bo wiele z nich jest bezpośrednio kierowanych przez rosyjskie służby specjalne. Jedna tylko farma trolli, czyli wspomniana IRA z St. Petersburga, dysponowała budżetem w wysokości miliona dolarów miesięcznie. Ale to było pięć lat temu. Ile ma teraz i ile takich farm działa, tego nikt nie wie.

Dlaczego nikt poza Rosją tego nie robi? Przecież mogliby Chińczycy, Koreańczycy z Północy czy nawet Amerykanie przeciw swoim wrogom.
Zacznę od USA. Otóż w przeciwieństwie do Rosji Stany przywiązują istotną wagę do porządku międzynarodowego opartego na pewnych regułach. Obejmują one m.in. poszanowanie suwerenności innych narodów. Amerykańskie wysiłki, które zmierzają do promowania demokracji na świecie, także poprzez media, jak np. Radio Free Europe/Radio Liberty, są z natury demokratyczne i ściśle związane z tymi regułami.

Zaś co do Chin i Korei Północnej są trzy kwestie, które odróżniają te kraje od Rosji. Po pierwsze, dezinformacja w ich wykonaniu skierowana jest do wewnątrz, w stosunku do własnych obywateli. Chiny tworzą właśnie pionierski program pod nazwą System Zaufania Społecznego, który przewiduje m.in. ocenianie wszystkich aktywności w internecie i nagradzanie tych zachowujących się najlepiej z punktu widzenia władz.

Po drugie, co zresztą bardziej istotne, Rosja jest mocniej zmotywowana niż Chiny czy Korea Północna, by inspirować nieporozumienia na Zachodzie po to, aby odzyskać swoją pozycję i miejsce przy stole negocjacyjnym, przy którym zasiadają najważniejsze państwa świata. Chiny to miejsce już mają ze względu na siłę, jaką jest ich gospodarka. Z kolei strategia Korei Północnej opiera się na programie nuklearnym. I wreszcie Rosja jest po prostu takim miejscem, gdzie zamieszkują najtęższe cyberumysły świata, które wykorzystują pełny zakres swej mocy w operacjach przeciwko Zachodowi.

Były dyrektor wykonawczy CIA Michael Morell powiedział w niedawnym wywiadzie dla „Politico”, że amerykańskie służby przegapiły rosyjską aktywność w mediach społecznościowych przed, a nawet w trakcie wyborów prezydenckich w USA. Ale przecież nikt na Zachodzie nie próbował ich powstrzymać nie tylko w Estonii, ale i później w Gruzji oraz na Ukrainie w 2014 r. Zachodnie służby obudziły się, gdy już było za późno.
Zgoda. Rosja wtrącała się nie tylko w sprawy byłych republik radzieckich w Europie Wschodniej, ale również ingerowała na Kaukazie i w Azji Centralnej. Stosuje przy tym różne narzędzia: bezpośrednią ingerencję w procesy wyborcze, zbrojną interwencję, cyberataki, atakuje też antyrosyjskich działaczy mieszkających za granicą. Wiele z tych narzędzi, które stosowała wobec innych krajów, przez dekady używała u siebie, przeciwko opozycyjnym politykom czy niezależnym dziennikarzom.

Gdy zauważyliśmy, co Rosja robi w Estonii, Gruzji czy na Ukrainie, powinniśmy byli zrozumieć, że tylko kwestią czasu będzie, gdy zjawi się po drugiej stronie Atlantyku. Byliśmy zbyt ufni w nasze systemy bezpieczeństwa i zbyt naiwni wobec mediów społecznościowych, by przyznać, że możemy być zaatakowani z tej strony.

Zatrzymajmy się na chwilę przy Polsce. Jakie przejawy dezinformacji dostrzega pani w naszym kraju?
Polska jest interesującym przypadkiem, ponieważ Polacy mają długą i w dodatku niezbyt przyjemną historię relacji z Rosją. I pod pewnymi względami są ekspertami w rozpoznawaniu rosyjskiej propagandy i dezinformacji. Dzięki temu do pewnego stopnia są na jedno i drugie odporni. Dlatego proputinowska narracja, stosowana na wschodniej Ukrainie czy nawet w Czechach lub na Węgrzech, nie zadziałałaby w Polsce.

Mimo to Rosja, diagnozując najbardziej kontrowersyjne problemy funkcjonujące w kolektywnej świadomości Polaków, zabrała się za sianie niepokoju i niezadowolenia. Przede wszystkim spotęgowała wysiłki dezinformacyjne wokół relacji polsko-ukraińskich. Wspólna historia obu krajów jest trudna i pełna zadrażnień, z czego Kreml postanowił skorzystać, prowokując dyskusję na temat tragedii wołyńskiej, wywołaną niszczeniem pomników poświęconych polskim i ukraińskim ofiarom wojny. Doprowadziło to do trudnych dyplomatycznych rozmów między oboma krajami. To tylko dodaje Rosji nadziei na to, że Ukraina straci swego najlepszego adwokata w Unii.

Drugą ważną dla Rosji kwestią jest katastrofa smoleńska, choć w tym przypadku mamy do czynienia z dezinformacją o bardziej skrytym charakterze. Rosja rozumie, że ciągłe prowokowanie teorii spiskowych na temat przyczyn katastrofy jest dla niej użyteczne. A przecież na początku ta tragedia zjednoczyła Polaków. Odmawiając zwrotu wraku, Rosja podtrzymuje przy życiu spiskowe teorie właśnie po to, by dzielić społeczeństwo, i wspiera polityków, którzy je głoszą.

W dobrze pojętym interesie każdego z nas jest więc doprowadzić do tego, by takiego typu politycy nie byli wybierani na kolejną kadencję. Mam nadzieję, że ludzie zrozumieją, że są oszukiwani.

Jeździ pani po Europie, odwiedzając różne kraje, które zmagały się z rosyjską propagandą. Czym różni się ta w wersji holenderskiej czy brytyjskiej od stosowanej w Polsce, Gruzji czy na Ukrainie?
Choć Holandia i Wielka Brytania są bardziej ustabilizowanymi demokracjami, oba państwa bardziej ucierpiały z powodu rosyjskiej ingerencji. A to dlatego, że Gruzja, Ukraina czy Polska były świadome zagrożenia rosyjską dezinformacją na długo wcześniej niż kraje zachodnie.

W opublikowanym na łamach „New York Timesa” artykule argumentowała pani, że jedyną skuteczną metodą walki z dezinformacją jest edukacja, a nie np. cenzura czy kary. Czy rozwiązywanie problemu w ten sposób nie potrwa wieki?
Ależ oczywiście, że potrwa. Najbardziej skuteczne metody walki z dezinformacją, czyli promocja edukacji medialnej czy umiejętności krytycznego myślenia, wymagają czasu. To powolny proces. Musimy pamiętać, że Rosja jest obecna w tej grze już od pewnego czasu – co najmniej od 10 lat – i że udoskonalała swoje metody razem z rozwojem mediów społecznościowych. Poza tym jeszcze wykorzystywała stare triki z czasów sowieckich. Nie możemy więc oczekiwać, że efekty zmagań z dezinformacją przyjdą z dnia na dzień – to inwestycja długoterminowa.

Ale zabawa polegająca na sprawdzaniu każdego kłamstwa publikowanego w internecie czy też zamykanie środków przekazu, których swoboda działania czyni nasze społeczeństwa demokratycznymi, to gra skazana na przegraną.

Ważnym problemem jest odbudowa zaufania pomiędzy mediami a obywatelami i wierzę, że to nastąpi. Chciałabym, aby w mediach pojawiało się więcej informacji lokalnych – o tym, co się dzieje w małych miastach, co robią ich władze, i o wszystkim tym, co ma bezpośredni wpływ na życie przeciętnego człowieka. Właśnie w ten sposób media mają wzmacniać demokrację. Teraz tego brakuje. Ale podobnie jak w przypadku edukacji medialnej i uczenia umiejętności krytycznego myślenia, możemy również odbudować zaufanie do mediów. Także społecznościowych. Mam nadzieję, że gdy już zdaliśmy sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowią, kiedy są pozostawione samym sobie, firmy takie jak Facebook czy Twitter lub Google wspólnie z władzami znajdą rozwiązania, które pozwolą uniknąć manipulacji w przyszłości.

Z drugiej strony trzeba pamiętać, że choć wiele osób korzysta z informacji publikowanych w mediach społecznościowych (według Pew Research Center to ponad 60 proc. Amerykanów), niewiele z nich wierzy w to, co dostaje. A to oznacza, że istnieje jednak pewien poziom zrozumienia, że to, co udostępniane jest na platformach społecznościowych, nie jest tak wiarygodne, jak w przypadku wiadomości pochodzących z mainstreamowych mediów. I to powinno nas cieszyć.

rozmawiał Grzegorz Rzeczkowski

***

Nina Jankowicz jest ekspertką ds. Rosji, krajów byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Po rewolucji na Ukrainie w ramach programu Fulbrighta pracowała dla ukraińskiego MSZ, gdzie odpowiadała za strategię komunikacyjną, także w waszyngtońskim think tanku The Wilson Center. Obecnie pracuje nad książką na temat rosyjskiej dezinformacji w krajach Europy Wschodniej. Publikowała m.in. w „New York Timesie”, „The Washington Post” i „Foreign Policy”.

Polityka 3.2018 (3144) z dnia 16.01.2018; Polityka; s. 23
Oryginalny tytuł tekstu: "Fake no more, czyli jak brednie podbijają świat"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama