Sąd apelacyjny w Brazylii nie tylko podtrzymał wyrok wobec Luiza Inacio Luli da Silvy, ale w dodatku wydłużył mu karę z pierwotnych 9 do 12 lat. Może się jeszcze odwoływać do Sądu Najwyższego, ale eksperci są przekonani, że i na tym szczeblu czeka go przegrana. Dla byłej głowy państwa będzie to oznaczać odsiadkę, a dla całej brazylijskiej lewicy – oddanie władzy w ręce ideologicznych przeciwników w październikowych wyborach prezydenckich.
Lula rządził krajem w latach 2003–11, z urzędu odchodził z najwyższym poparciem społecznym w historii Brazylii, a pomimo oskarżeń o udział w gigantycznej aferze korupcyjnej (która doprowadziła m.in. do impeachmentu jego następczyni Dilmy Rousseff) w sondażach był wyraźnym faworytem do ponownego zostania prezydentem. Po wyroku skazującym polityk teoretycznie nie może już wziąć udziału w wyborach, choć jego Partia Pracujących w czasie rozpatrywania apelacji przez Sąd Najwyższy chce wykorzystać kruczki prawne i już ogłosiła, że latem i tak zgłosi go na kandydata. Bez niego lewica pozostaje bowiem bez szans na objęcie władzy.
Reprezentująca ekologów lewicowa Marina Silva (która w poprzednich wyborach zdobyła głos co piątego Brazylijczyka i zajęła trzecie miejsce) poparła skazanie Luli, więc ma zbyt wysoki elektorat negatywny we własnym środowisku. Tymczasem drugi w sondażach (po byłym prezydencie) jest skrajnie prawicowy Jair Bolsonaro, wychwalający między innymi tortury oraz karę śmierci dla nieletnich, a szansę na pokonanie go ma jedynie gubernator São Paulo Geraldo Alckmin, który promuje neoliberalną politykę prywatyzacyjną. Największy kraj Ameryki Południowej czeka więc długi romans z konserwatystami.