Hódmezővásárhely – miejscowość, której nazwa stanowi nie lada wyzwanie językowe dla każdego, kto nie mówi po węgiersku – niespodziewanie stała się języczkiem u wagi dla naddunajskiej opinii publicznej.
Powód? W niedzielę w tym niewielkim, liczącym raptem 50 tys. mieszkańców mieście odbyły się wybory uzupełniające. Nowym merem zostanie Peter Marki-Zay, wspólny kandydat opozycji. Porażka kandydata Fideszu jest zaskakująca ze względu na położenie ośrodka blisko serbskiej granicy.
Hodmezoevasarheley – bastion Fideszu
Do tej pory Hodmezoevasarheley kojarzono z urodzonym tutaj Janosem Lazarem. Ten prominentny polityk Fideszu od 2002 roku był burmistrzem w swojej rodzinnej miejscowości. Funkcję piastował dziesięć lat, w tym czasie piął się po kolejnych szczeblach partyjnej kariery. Dziś jest ministrem bez teki i szefem Kancelarii Premiera.
W Csongradzie, czyli regionie, w którym leży Hodmezoevasarheley, zaufanie dla partii Victora Orbána wzrosło podczas kryzysu uchodźczego. To w podgranicznych regionach Węgier najłatwiej było podsycać strach przed uciekinierami z Syrii, próbującymi sforsować serbsko-węgierską granicę. W ostatnich wyborach parlamentarnych Fidesz zapewnił tu sobie 11 mandatów. Druga partia socjalistyczna miała ich tylko pięć. – To dużo, ale chyba nie tyle, żeby nazwać Hodmezoevasarheley matecznikiem Fideszu – ocenia Veronika Jóźwiak, analityczka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Wyjątkowy sukces Petera Marki-Zaya wynika z koncyliacyjnego podejścia wszystkich partii opozycyjnych. Sam kandydat określił siebie na facebookowym profilu jako „chrześcijanina, ojca rodziny i rozczarowanego konserwatystę”, co w kwestii światopoglądu lokuje go dokładnie w tym samym miejscu co kandydata Fideszu. – To, co się stało, to raczej „kichnięcie” niż chrypa. Fidesz, rozumiany jako Viktor Orbán, wyciąga błyskawiczne wnioski i zaraz nastąpi przegrupowanie – mówi dr Dominik Hejj, politolog i redaktor naczelny portalu kropka.hu.
Przypadek Marki-Zaya to wypadkowa sojuszu wszystkich partii opozycyjnych, a więc także „partii zielonych”, startującej pod znanym Polakom hasłem „Polityka może być inna”. Taki mariaż jest trudny do wyobrażenia w jakiejkolwiek innej skali niż lokalna.
Kulawa ordynacja wyborcza
Niestety, na Węgrzech ze względu na ordynację wyborczą to, co trudne do wyobrażenia, staje się rzeczywistością. W egzotyczne koalicje wpychają opozycję JOW-y, czyli opiewane przez Pawła Kukiza Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. Sytuacja, w której z jednego okręgu do parlamentu dostaje się wyłącznie jeden kandydat, jest Orbánowi zdecydowanie na rękę. Rozbita opozycja nie ma z nim szans. Stąd rozmowy między Jobbikiem, Socjalistami, Zielonymi i mikroskopijnymi partiami centrowymi (na Węgrzech polityczne centrum właściwie nie istnieje).
Dodatkowo Orbána wzmacniają głosy spływające z zagranicy. – Węgierska ordynacja wyborcza faworyzuje tych, którzy od dekad mieszkają poza granicami kraju. Oni mogą głosować korespondencyjnie, w przeciwieństwie do tych, którzy są zameldowani na Węgrzech, a wyjechali do pracy. Im zostają ambasady – komentuje Józwiak. – Węgrzy mieszkający poza granicami kraju dają Fideszowi kilkaset tysięcy głosów, a więc spory odsetek – dodaje Dominik Hejj.
Trudno sobie wyobrazić, żeby dzierżący buławę najzdolniejszego polityka w regionie Orbán miał kwietniowe wybory przegrać. Analitycy Fideszu na pewno zastanowią się nad przyczynami porażki w Hódmezővásárhely, ale jasne jest, że to nie „początek końca” rządzących konserwatystów. Nawet gdyby zdarzył się cud, i to opozycja wygrałaby wybory, trudno wyobrazić sobie „rząd jedności narodowej”, tworzony ze skrajnie różnych ugrupowań. Taki scenariusz pewnie doprowadziłby do kolejnych, przedterminowych wyborów.