Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Afgańskie talerze

Afganistan: jak z taliba zrobić polityka

Kiedy Amerykanie utajniają dane o przebiegu walk w Afganistanie, to znak, że im się nie wiedzie. Kiedy Amerykanie utajniają dane o przebiegu walk w Afganistanie, to znak, że im się nie wiedzie. Baz Ratner/Reuters / Forum
Afganistan bez talibów nie jest możliwy – do takiego wniosku po 17 latach walk doszły władze w Kabulu i próbują z rebeliantów zrobić polityków.
Misja w Afganistanie jeszcze niedawno była priorytetem Ameryki. Staje się jednak coraz bardziej „zapomnianą wojną”.Official U.S. Navy Page/Wikipedia Misja w Afganistanie jeszcze niedawno była priorytetem Ameryki. Staje się jednak coraz bardziej „zapomnianą wojną”.

Próby rozwiązania konfliktu w Afganistanie przypominają żonglerkę wirującymi talerzami. Trzeba zapanować nad Pakistanem wspierającym talibów. I nad Amerykanami, którzy kombinują, jak stamtąd wyjechać. Afgańczycy muszą też utrzymać w jako takiej sprawności własną armię, ponoszącą ciężkie straty w wojnie z rebelią; rozpoznawać, kto właściwie rządzi wśród talibów. Kolejne talerze to Rosja, Chiny i Indie, wirujące w rytmie wzajemnej niechęci i konkurencji o pozycję w Azji Środkowej.

W dodatku prezydent Afganistanu Aszraf Ghani próbuje tej cyrkowej sztuki, stojąc na chybotliwej linie, jaką jest jego rząd, tylko dla niepoznaki nazywany „rządem jedności narodowej”. Szybko zmieniają się w nim ministrowie, a kolejni gubernatorzy w prowincjach wypowiadają posłuszeństwo. Ghani bardzo się jednak stara. Przedstawił bezprecedensową propozycję pokojową: podział politycznej władzy z talibami, zmiany w konstytucji, otwarcie ich biura w Kabulu, wykreślenie nazwisk z listy terrorystów. Talibowie początkowo zareagowali pozytywnie. Ale teraz o przyszłości chcą rozmawiać tylko z Amerykanami. W dodatku dopiero wtedy, gdy wyjadą z Afganistanu.

Na taki dyktat Waszyngton oczywiście nie przystanie. Boją się również afgańskie kobiety, dla których amerykańska interwencja zapoczątkowała złotą erę emancypacji po okrucieństwach wojny domowej. Wszystko zatem rozbija się o brak zaufania, brak zrozumienia dla racji stron i dominujące poczucie niepewności.

Amerykanom się nie wiedzie

Kiedy Amerykanie utajniają dane o przebiegu walk w Afganistanie, to znak, że im się nie wiedzie. Niedawno Departament Obrony zablokował najważniejszemu przedstawicielowi władz cywilnych USA w Afganistanie dostęp do informacji o wielkości terytorium zajętego przez talibów i wysokości strat wśród afgańskich żołnierzy. Na próżno jednak amerykańscy wojskowi się starali. Dziennikarze BBC ujawnili zatrważające dane: rząd afgański kontroluje zaledwie 56 proc. terytorium, a miesięcznie ginie około tysiąca afgańskich żołnierzy i policjantów. Ale te dane tylko powierzchownie oddają dramatyzm sytuacji.

Obecnie w Afganistanie przebywa 14 tys. amerykańskich żołnierzy, wspieranych przez około 5 tys. żołnierzy z pozostałych krajów NATO. Pomagają oni wojsku i policji afgańskiej, szkoląc je, wspierając w boju i dostarczając im dane wywiadowcze. Niektórzy z Amerykanów wciąż polują na terrorystów, choć większość po prostu trenuje Afgańczyków w walce z rebelią. Pilnują również, by przekazywane co roku 4 mld dol. trafiały do adresatów. Czyni to siły bezpieczeństwa, liczące około 350 tys. ludzi, potęgą – przynajmniej teoretycznie.

Siłę strony przeciwnej trudno oszacować. W latach poprzednich, kiedy NATO miało kontrolę, a zatem i wiedzę o całym afgańskim terenie, szacowano, że talibów może być około 25 tys. Teraz liczba rebeliantów zmienia się z porami roku. Eksperci szacują ją na około 60–70 tys. ludzi. Nawet jeśli ta liczba jest przesadzona, to widać, że talibowie przestali się bać i wychodzą w pole z większym poczuciem bezpieczeństwa.

Kiedyś lękali się amerykańskich dronów i samolotów szturmowych, które dziesiątkowały ich szeregi. Nie używali z tego powodu radia i niszczyli przekaźniki telefonii komórkowej. Teraz, gdy Amerykanie swoje uszczuplone zasoby wywiadowcze skierowali na rozpoznanie tamtejszej odnogi tzw. Państwa Islamskiego i wciąż ścigają niedobitki Al-Kaidy, talibowie mogą się grupować w większe oddziały nie niepokojeni z powietrza. Nie zagrażają jednak do tej pory ośrodkom miejskim, których nie potrafią zdobyć i utrzymać. To kryterium w Afganistanie jest kluczowe: kto ma miasta, ten utrzymuje przewagę.

Zapomniana wojna

Misja w Afganistanie jeszcze niedawno była priorytetem Ameryki. Stawała się jednak coraz bardziej „zapomnianą wojną”, zwłaszcza że konflikty bliższe Europie czy USA domagały się większej uwagi supermocarstwa. Steve Coll, autor „Sekretariatu”, książki o wpływie Pakistanu na wojnę w Afganistanie, zadaje Donaldowi Trumpowi dramatyczne pytania: Po co tam jesteśmy? Jakie interesy tam godne są poświęcenia i ofiar? Jak ta wojna ma się zakończyć? Autor sam odpowiada negatywnie przynajmniej na część tych problemów, upatrując przyczyn niepowodzenia w trudnym do upilnowania czynniku: Pakistanie i jego służbach specjalnych.

Od kilku lat amerykańskie elity przekonują się nawzajem, że państwo to odgrywa złowrogą rolę, że udziela schronienia liderom talibów i Al-Kaidy. I że Ameryka nic na to nie może poradzić. Każdy dowód na podwójną grę Pakistanu kwitowano dwoma kontrargumentami. Kraj ten zapewnia Amerykanom linie komunikacyjne dla wojsk w Afganistanie, a poza tym posiada broń atomową, którą terroryści mogą przejąć, jeśli rebelia talibska przeleje się przez granicę.

Dlatego Trump chce zmusić pakistańskich generałów do uległości – głównie sankcjami ekonomicznymi i ograniczaniem pomocy rozwojowej. Zrealizował nawet część tych gróźb, a niedawną eksplozją swoich tweetów przeciwko władzom w Islamabadzie doprowadził do apopleksji tamtejsze elity. Wrzenie jednak minęło, a Pakistańczycy zorientowali się, że choć sami są słabi, to mają nad USA dużą przewagę. Nie, nie zablokowali transportów wojskowych. Po prostu zdali się na zwiększoną opiekę ze strony Chin, dla których regionalna układanka jest daleko ważniejsza niż losy Afganistanu i okrucieństwa dżihadystów.

A układanka jest skomplikowana: Indie są strategicznym konkurentem Chin i wspierają Afgańczyków przeciwko Pakistanowi, finansując nawet czasami antypakistańskich rebeliantów. Pakistan pragnie Afganistanu słabego, osamotnionego i w chaosie, by nie stał się on hinduskim zapleczem i by nie eksportował swojego wielkoafgańskiego nacjonalizmu. Dla Rosji najważniejszy jest spokój w Azji Środkowej i może jeszcze zmniejszona produkcja narkotyków w Afganistanie. Iran na Amerykanów przy swojej granicy patrzy z niechęcią, zwłaszcza że odprężenie we wzajemnych relacjach przechodzi do historii. Wracając jeszcze do Chin: dla nich Afganistan to dostęp do nowych szlaków handlowych, a także źródło surowców naturalnych.

Amerykański sukces w Afganistanie nikomu zatem nie jest na rękę. A wszyscy wiedzą, że nawet Państwo Islamskie w tym kraju nie stanowi egzystencjalnego zagrożenia dla otoczenia, bo jakby co, to Rosjanie rozprawią się z nim swoimi sposobami: choćby sponsorując talibów przeciwko dżihadystom. Już przekazują im broń i pieniądze, zjednując sobie przyszłych sojuszników.

Słabość równorzędna

Konflikt ma znaczenie egzystencjalne w zasadzie tylko dla samych Afgańczyków. Konkurują ze sobą bowiem dwa organizmy aspirujące do kontroli nad całością terytorium. I są one równorzędne w swojej słabości. Rząd Aszrafa Ghaniego jest wewnętrznie podzielony i wciąż ponosi koszty swojego nieprawego początku w 2014 r. Sfałszowane wówczas wybory prezydenckie musiały być rozstrzygane nocą przez amerykańskiego pierwszego dyplomatę Johna Kerry’ego. Skończyło się krzywymi uśmiechami i powołaniem rządu „jedności narodowej”, w którym wbrew nazwie, konstytucji i przyzwoitości zasiadają jednocześnie zwycięzca Ghani i poszkodowany w wyborczym przekręcie Abdullah Abdullah.

To skłócenie władzy demoralizuje administrację w stolicy i korumpuje prowincję. Niedawno potężny gubernator Atta Nur, rządzący północnym województwem Balkh, odmówił posłuszeństwa, kiedy prezydent zdjął go ze stanowiska. Tumult prowincji w historii Afganistanu zawsze był wstępem do krwawej rebelii, toteż dawni królowie reagowali radykalnie, na przykład trując lokalnych przywódców. Atta Nur na prezydenckie obiady zatem nie chadza i wzywa swoich zwolenników do pomocy, ogłaszając nieprawość władz w Kabulu. Prezydent Ghani nie ma szczęścia do współpracowników. Jego wiceprezydent Raszid Dostum skazany został na banicję w Turcji, poprzedzoną oskarżeniami o gwałty na mężczyznach i kobietach.

Talibowie z kolei nie przestali uważać się za „rząd na uchodźstwie”, choć obecne pokolenie komendantów w zasadzie nie pamięta glorii władzy w latach 90. i nie rozumie potrzeby uprawiania polityki równolegle do stosowania przemocy. Jeszcze w 2011 r., w reakcji na ofensywę amerykańską, mawiali, że „wy macie zegarki, my mamy czas”, próbując przeczekać wzmożenie działań marines w Helmandzie i Kandaharze. Obecnie ich odezwom i rozporządzeniom brakuje administracyjnego i organizacyjnego talentu oraz „państwowej” treści, jakimi odznaczali się przed 2014 r.

Wydawali się wówczas chronić ludność cywilną, a nawet organizować jej życie, świadcząc usługi sądownicze czy edukacyjne. Dzisiaj talibowie nie liczą się ze stratami cywilnymi, nie dbają o spójność ideologiczną ruchu i wznoszą przemoc ponad inne środki uprawiania polityki. Nowi przywódcy, którzy objawili się po odejściu legendarnego mułły Omara, zażegnali wewnętrzne spory, mordując konkurentów lub wystawiając ich na widok amerykańskich dronów. Zorientowali się jednak, że ich nowy konkurent w Afganistanie – odnoga Państwa Islamskiego zwana Kalifatem Chorasanu – ścigać się będzie z nimi w okrucieństwie. Ostatnie zamachy w miastach wskazują, że talibowie podjęli tę krwawą rywalizację.

W tej wojnie o państwo słaby rząd gra więc przeciwko coraz bardziej zdemoralizowanej rebelii. Wewnętrzna słabość, dezorganizacja i wzrost przemocy nie pozostawiają przestrzeni do porozumienia, którym przecież musi zakończyć się ten konflikt w nieokreślonej przyszłości.

Kolejna klęska Zachodu

Zachodnia inwestycja „krwią i pieniędzmi” w Afganistan okazuje się bezzwrotna. Trump wbrew swoim instynktom dosyła wojsko, a wiceprezydent Pence przekonuje, że „sukces jest już blisko”. Amerykańscy generałowie robią to, co zawsze: wygrywają bitwy i proszą o zasoby, żeby wygrywać ich jeszcze więcej. Afgańskie elity zadowolone są z zachodniej obecności, której towarzyszą zapomogi i koncesje. Lud afgański natomiast „głosuje nogami” i zasila fale uchodźców do Australii, Europy i USA.

Można jednak przypomnieć klęski zachodnich interwencji w innych miejscach – w Libii, Syrii, Iraku. I pochwalić się, że Afganistan jednak nie upadł, że nie musimy doświadczać, co taki upadek oznacza dla świata i regionu. I stwierdzić, że wojna o państwo i podtrzymywanie kosztownej kroplówki lepsze są niż chaos, anarchia i zagrożenia wyobrażalne, choć niepewne. Wbrew sarkazmowi czającemu się w tych słowach, to spore osiągnięcie.

***

Autor jest pułkownikiem rezerwy i ekspertem Fundacji Global Lab. W latach 2012–14 był ambasadorem RP w Afganistanie.

Polityka 14.2018 (3155) z dnia 03.04.2018; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Afgańskie talerze"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną