Polska miłość do Ameryki ma długą historię, sięgającą przynajmniej czasów masowej emigracji z lat 80. i 90. XIX w. Była to emigracja ludowa: za ocean jechali ubodzy chłopi, którzy z zachwytem pisali do rodzin w kraju o tym, jak dobre jest życie w USA.
Jeden z takich emigrantów pisał w liście do rodziny w 1890 r.: „Zaprawdę, rodzice drogie, wam powiadam, gdy mi się spomni ta krajowa praca i bida, to mi skura zadrży, muwie prawdę, że człowiekowi musi skura zadrżyć, bo bez tyle lat pracowałem i żona moja i zawsze bida była i lycho się zjadło, a tu człowiek żyje i jeszcze piniądz może odłożyć. (…) Ja teraz tłusty i wesoły, bo nic się nie narobię, nazywa się że robie, ale moja robota to bawienie się” [zachowano ortografię oryginału].
Ameryka nie zawsze witała imigranta przyjaźnie – Polacy wiedzieli, że życie bywało tam ciężkie – ale w zamian obiecywała wielką nagrodę. Inny ubogi Polak pisał: „W Ameryce daleko lepi, jak w kraju […]. Tu można się łatwo do każdy roboty dostać. Za mieszkanie płace 4 talary, mam 5 izbów, mam wode w kuchni, od krana to się można wody napić, słowem wszystkie wygody. Żyjema sobie daleko lepi, jak Pani Gacka w Dobrzejewie. Bo w Ameryce to każdyn człowiek sobie pożumnie [porządnie] żyje, bo na to zarobi”.
Warto przypomnieć, że pisano to w momencie, w którym w USA narastała wrogość wobec imigracji z katolickich krajów Europy. Irlandczyków i Włochów traktowano jak obywateli trzeciej kategorii. W 1891 r. w Nowym Orleanie tłum zlinczował 11 włoskich imigrantów. Europejczyków ze Wschodu uważano za niewiele lepszych od Afrykanów: w oczach anglosaskich protestantów uchodzili za brudnych, zacofanych i zabobonnych dzikusów, często zdradzających przy tym skłonności do terroryzmu i socjalizmu.