W Moskwie, czekając na lotnisku na samolot do Soczi, patrzyłem, jak ekipa podpitych polskich kibiców wraca z młócki, którą polska reprezentacja dostała od Senegalu. Przechodzili przez bramki kontroli w nastrojach zawadiackich. Żartowali ponuro z wpuszczającą ich policjantką, wołali „ruki wwierch”, szturchali się wzajemnie łobuzersko, i jeden pokazywał drugiego, wołając: „Arrest him! Arrest him!”. Jeden z kibiców udawał, że chce obłapiać policjantkę. Czekałem, kiedy naprawdę ich aresztują, ale nic takiego się nie stało. Jest mundial, Rosja pokazuje przyjazną twarz, i tylko policjantka w wymuszony sposób szczerzyła zęby.
W Soczi, gdy tylko wysiadłem w centrum miasta, kiwnęło na mnie palcem dwóch mundurowych. A skąd, a po co, na futbol, tak? A czemu akurat do Soczi? – Bo tu jest nasza drużyna! – odpowiedziałem dumnie. – Tak? – zdziwili się.
Rzeczywiście – nic na to nie wskazywało. W Swietłogorsku, w obwodzie kaliningradzkim, gdzie stacjonowali Serbowie – na słupach wisiały plakaty z serbską flagą, z napisem „dobrodosli”, witające serbską reprezentację. W Krasnodarze, przy wiodącej z lotniska do centrum szosie o ujednoliconych płotach (ładne płoty postawili – mówił taksówkarz – bo deputaty, ministry, ba, sam Putin tędy jeżdżą, przy innych ulicach płoty jakie były, takie i są) wisiały plakaty witające Hiszpanów. Bo w Krasnodarze Hiszpanie stacjonowali. W Soczi żadnego „dzień dobry” witającego Polaków nie było. Ale nie ma co płakać – myślałem – mieszkają tu też Brazylijczycy i ich też nikt na plakatach nie wita. Nasi dadzą radę.
– Podobno Polacy nie lubią Rosjan – zagajali policjanci, przeglądając mój paszport. – Eee tam – czarowałem. – Stereotypy takie. No, może Putina nie lubią…
– No, no! Putin – powiedział jeden z policjantów, oddając mi paszport – Rosję z kolan podniósł. Pojedź w góry, do Krasnej Polany, to zobaczysz…
•
Ale już w Soczi porządnie było. Porządne drogi, porządne chodniki, niby-południowy rozgardiasz w zabudowie, ale wszystko nowe: tu szkło, tam chrom, tu płytki, tam kafelki, tu fałszywy marmur, tam marmur prawdziwy. Palmy podświetlone od dołu jaskrawozielonym światłem: kaukaski, wychodzi na to, obyczaj – identycznie to wygląda w wyremontowanej i wyefektowanej przez Micheila Saakaszwilego Gruzji. Chodziłem – i podziwiałem. Tak samo jak w Warszawie widać, jak może wyglądać przyszłość Polski, tak w Soczi widać było, jak może wyglądać przyszłość Rosji. Soczi wyglądało jak nadmorska Moskwa. Jak kolonia Moskwy nad Morzem Czarnym. I tak samo jak Warszawa jest słabo reprezentatywna dla Polski jako takiej, tak Moskwa, jak i Soczi nie reprezentują Rosji. Ale w Soczi, w jego śródziemnomorskim, wypielęgnowanym klimacie – łatwo można o tym zapomnieć.
Pod koniec lat 70. XX w. Wasilij Aksionow napisał książkę „Wyspa Krym”. Była to alternatywna historia, w której półwysep opiera się bolszewickiej rewolucji i pozostaje częścią kapitalistycznego Zachodu: społeczeństwo dobrobytu, dobre drogi, drogie hotele, porządna architektura, a wszystko w ramach rosyjskiego Śródziemnomorza. Gdyby dziś kręcono filmową adaptację tej powieści, mogłaby być kręcona w Soczi. Soczi bowiem wygląda niemal jak Zachód: wielki świat, rosyjska riwiera. Przed nosem – ciepłe morze, za plecami – parujące, zielone góry.
Bo gorąco było w Soczi jak diabli. Gorąco i parno. Co człowiek wypił, wodę, kwas, mors: z miejsca występowało na czoło jako pot. – Ba! Subtropiki! – każdy Rosjanin z zadowoleniem to powtarza, dumny, że Rosja to nie tylko wieczna zmarzlina, Magadan i Syberia. Miałem nadzieję, że nasza reprezentacja stacjonująca w jednym z wypasionych przymorskich hoteli ma w nim porządną klimatyzację, bo w przypadku porażki w kolejnych meczach, snułem ponure wizje, pewnie to subtropikalne Soczi uznane zostanie za rosyjski podstęp, a narracja będzie wyglądała tak: „niby Polaków ulokowali w najpiękniejszym miejscu Federacji, w rosyjskiej historii alternatywnej, a tak naprawdę chodziło o to, by z nich z gorąca wyssać siły”.
Ale turyści, kibice i sami mieszkańcy Soczi wyglądali na pełnych energii: Rosjanie, Latynosi, Szwedzi, Niemcy, Anglicy – wszyscy kręcili się w okolicach fan-zony i przy deptaku, pili piwo, tańczyli, kibicowali, robili sobie zdjęcia z milicjantami w wielkich radzieckich czapkach o średnicy pizzy i w białych koszulach, wyglądających na niedzielne. Przy deptaku, rozgrzanym w upale jak piekarnik, stała policyjna budka. W budce – malowana na biało żelazna klatka, w stylu tych, w których na zdjęciach z rosyjskich rozpraw stoją oskarżeni. Obudzenie się w takiej klatce na ciężkim kacu, w dusznym upale, nie może należeć do przyjemności.
Ale gliniarze raczej się nie czepiali, choć – teoretycznie – mieli czego. Co jakiś czas o ściany knajp przy nadmorskim deptaku opierał się urżnięty Anglik, Niemiec czy Szwed, a koledzy próbowali ustawiać go do pionu.
Polaków nie było wielu: ekipy dziennikarzy sportowych, którzy nudzili się setnie na konferencjach prasowych drużyny Adama Nawałki, próbującej zachowywać tajemniczą atmosferę, że niby szykuje na kolejnych rywali jakąś sekretną strategię, członkowie PZPN i nieliczni kibice: polska drużyna w Soczi tylko stacjonowała, ale żadnych meczów grać tu nie miała. Bezskutecznie szukałem polskich koszulek w okolicach fan-zony i deptaku, a gdy w końcu zobaczyłem człowieka w białym tiszercie z orłem na piersi, okazał się on Kazachem o azjatyckich rysach.
– Kibicujesz Polsce? – spytałem. – A skąd! – odparł zdziwiony – przyjechałem tu do pracy. A co? – Masz koszulkę polskiej reprezentacji! Spojrzał, zdziwiony, po sobie: – Tak? – zmartwił się. – To chyba nie za dobrze, bo tu wszyscy mówią, że Polacy Rosjan nie lubią…
•
Policjanci w Soczi mogli wyglądać poczciwie i zachowywać się przyjaźnie, a klimat subtropikalnego kurortu pod palmami nastrajać pozytywnie, ale Soczi, podobnie jak płoty w Krasnodarze, było fasadą. Rosją potiomkinowską. Za ciągnącymi się wzdłuż wybrzeża górami, w głębi Kubania i Kaukazu, znajdowała się już stara, dobra Rosja, z jej społecznymi problemami, korupcją, przemocą władzy i ciężkim konserwatyzmem. Przeciekało to wszystko również i do Soczi, robiono jednak wiele, by plamy nie przesiąkły przez parawan i nie poplamiły uroczego wizerunku Soczi. Ale rosyjscy dziennikarze i aktywiści, mimo że zastraszani, nękani i aresztowani, co jakiś czas wyciągają na światło dzienne afery związane z organizacją sportowych imprez, budowy obiektów sportowych, podczas których góry pieniędzy znikają w prywatnych rękach, a przepisy ekologiczne czy krajobrazowe są ignorowane.
Amnesty International ogłosiło na początku czerwca, że najdzielniejszą drużyną rosyjskiego mundialu są aktywiści, którzy „walczą o zakończenie tortur w komendach policyjnych, o ochronę środowiska, obronę praw osób LGBTI i sex workerów, wspierania ofiar przemocy domowej”. To są, według AI, „prawdziwi rosyjscy czempioni”. W ramach kampanii „Team Brave” wypuszczono listę 11 członków „rosyjskiej reprezentacji” odważnych aktywistów, którzy byli ofiarami brutalnych ataków, prześladowań i z których część do tej pory siedzi, zatrzymana pod sfabrykowanymi zarzutami.
Reprezentantem Soczi w „Team Brave” jest Andriej Rudomacha, rosyjski ekolog, którego „nieznani sprawcy” ciężko pobili po dokumentacji nielegalnej budowy apartamentów na wybrzeżu Morza Czarnego pod koniec 2017 r. Rudomasze złamano nos, wybito zęby i skradziono sprzęt wideo. Inny członek grupy, Jewgienij Witiszko, skazany został kilka lat wcześniej za zniszczenie mienia publicznego, którym w oczach sądu było wymalowanie proekologicznego hasła na ogrodzeniu. Witiszko, członek grupy, która ujawniła nadużycia i łamanie prawa na szeroką skalę podczas przygotowań do igrzysk w Soczi w 2014 r., odsiedział w łagrze 22 miesiące.
Tego wszystkiego jednak nie widać z wierzchu. Rosyjscy turyści i fani siedzieli w nieźle wyglądających restauracjach, opalali się na plaży, jeździli po „rosyjskiej riwierze” – od Soczi po Adler na abchaskiej granicy i po Krasną Polanę w górach – po porządnych drogach, porządnymi autobusami.
Na niektórych autach wisiały wstążki orderu św. Jerzego albo przyklejono do nich napisy „spasibo diedu za pobiedu”. Na jednym z bloków w centrum wymalowano mural z uśmiechniętym krasnoarmiejcem. Pod spodem napisano: „Będziemy żyć!”.
Dworzec kolejowy w Adlerze wyglądał jak budynek lotniska: wszystko tu było nowoczesne i wielkie. Kawałek dalej, za granicą państwową gwarantowaną tylko przez Rosję, leżała Abchazja: państwoid na kawałku wybrzeża, który po rozpadzie ZSRR oderwał się od Gruzji i którego niepodległość uznaje wyłącznie Moskwa.
•
Dziś Soczi jest jednym z elementów rosyjskiej soft power, które – poza żelazną ręką demonstrowanej w regionie hard power – przyciągają Abchazję, dawną gruzińską prowincję, do Rosji. Na ulicach od czasu do czasu można zobaczyć samochód na abchaskich rejestracjach czy ubraną w czarny, tradycyjny strój abchaską kobietę.
Po drugiej stronie Abchazji, notabene, dawny gruziński prezydent Micheil Saakaszwili zamierzał wybudować konkurencję dla Soczi: supernowoczesne gruzińskie miasto – Lazykę. Lazyka miała z kolei oddziaływać na Abchazję z drugiej strony: gruzińskim soft powerem. Miało to być kaukaskie Miami: na wizualizacjach wyglądało nowocześnie, sięgało chmur, było szklano-chromowane, ale Saakaszwili w Gruzji przepadł w wyborach, wydano za nim list gończy, a po wielkich planach pozostało tylko kilka hoteli, sterczący spomiędzy chaszczy nowoczesny budynek władz przyszłego miasta i kilkaset metrów dwupasmówki, po której ścigają się lokalni mistrzowie kierownicy, uważając, by nie rozjechać którejś z biegających tam samopas świń.
Ale to, co widać było w Soczi, miało jednak sporo wspólnego z tym, co Saakaszwili robił w Gruzji: też rekonstruował, po lakierze i z wierzchu, tworząc fasadę zwesternizowanego kraju. – Jak się żyje w Soczi? – pytałem lokalnych Rosjan: pracowników hoteli, hotelików, sklepikarzy, taksówkarzy. – Lepiej niż kiedyś? Wzruszali ramionami. – W Soczi – mówili – zawsze było w miarę dobrze. To zawsze była wizytówka ZSRR, a teraz jest wizytówką Rosji
.
Ale Putin dobudował sporo. Na zimową olimpiadę 2014 r. Cisnął urzędników i inwestorów, wściekał się, groził – ale dopiął swego. Przez góry przebito tunele, które mocno skracają czas podróży. Rozbudował drogi: autobus jechał w góry, do Krasnej Polany, czymś w rodzaju zakopianki. Przydrożne płoty, podobnie, jak te w Krasnodarze, i tu były ujednolicone, by nie kłuł w oczy wschodnioeuropejski chaos, tylko by zrobić u siebie coś w rodzaju małej wschodniej Szwajcarii. Droga pięła się, ciągnąc wzdłuż blaszanych ogrodzeń, obleczonych okleiną udającą kamienno-drewniany płot. Wyglądało to groteskowo i trudno powiedzieć, czy było wynikiem oszczędności, czy płoty naprawdę miały być kamienno-drewniane, ale po drodze rozkradziono pieniądze i zostało tylko na tę potiomkinowską komedię.
Ale im wyżej, tym mniej było do śmiechu. Putin zbudował w górach pod Soczi nie jedno miasto, lecz kilka miast. W Krasnoj Poljanie do każdego autobusu wsiada przewodniczka z megafonem, żeby jadącym tu z oczami jak kurze jajka i ze szczękami w okolicach kolan obywatelom wyjaśnić, co też tutaj wybudowano. I komu za to mają być wdzięczni.
Najpierw był Estosadok, dawna wioska estońskich kolonistów, zamieniona obecnie w kompleks drogich hoteli, knajp i punktów usługowych wyglądający, jakby na drukarce 3D (choć kiepskiej rozdzielczości) wydrukowano którąś z centralnych ulic Paryża i ustawiono w środku dzikich gór. Kilka kilometrów wyżej znajdował się Roza-Chutor. To robiło wrażenie jeszcze większe: wariacja na temat właściwie całej Europy – włoskawy ratusz, niemieckawe pruskie mury, paryskawe gigakamienice, weneckawe mosty, tyle że nie nad kanałem, ale nad górskim potokiem. Architekci mogli w zasadzie dorzucić również chińskie pagody i majańskie piramidy – co to w zasadzie szkodziło?
Trudno uwierzyć własnym oczom. Drogie hotele, sklepy, knajpy w mającym ledwie kilka lat niby-mieście-widmie, po którym kręciły się rzesze skołowanych turystów. W górę ciągnęły wyciągi. Jeden z nich nazywał się Tyrol. Pod Tyrolem mieściła się knajpa. W jej ogródku umieszczono naturalnej wielkości rzeźby tańczących, wyglądających na mocno pijane, złotych niedźwiedzi.
•
Putin przebił tu Saakaszwilego o kilka długości. Kiedyś – myślałem, chodząc zaszokowany po Roza-Chutorze – to miejsce, podobnie jak i pełne sztucznych antyków centrum Skopje, jak wiele historycyzujących miejsc w Gruzji, jak polski Licheń udający Watykan pośród szczerych pól na pograniczu Wielkopolski i Mazowsza, jak fałszywy zamek Skanderbega w Albanii i inne tego typu miejsca – wpisze się na listę zabytków UNESCO jako symbol godnościowego szaleństwa początków XXI w.
Wracałem w ciężkim szoku. Okolica, zachęcona imperialnym rozmachem, sama wstawała z kolan. Za potiomkinowskimi płotami widziałem pozatykane na dachach blaszane, dwugłowe rosyjskie imperialne orły. Przy którymś z obejść ktoś wystawił spontaniczny, obywatelski pomnik obrońców rosyjskiego Kaukazu, a przy nim naturalnej wielkości figury żołnierzy z różnych wieków rosyjskiej historii. Kawałek dalej stał samochód dozoru drogowego. Pracownicy wystawili nagie stopy przez okna szoferki i ucinali sobie przedwieczorną drzemkę. W hostelu, w którym nocowałem, obsługa i goście podpytywali mnie, czy w Polsce łatwo o wizę pracowniczą dla Rosjanina i czy naprawdę Polacy tak bardzo nie lubią Rosjan. Bo przyjechaliby może popracować, ale po głowie dostać nie bardzo mieli ochotę.
– W meczu z Senegalem kibicowałem Polsce – mówił Misza, który przyjechał do Soczi z Syberii. – Ale graliście tak beznadziejnie, że zasłużyliście na przegraną. A jeszcze bardziej z Kolumbią.
– To dlaczego kibicowałeś Polsce – zdziwiłem się – jeśli uważasz, że Polacy nie lubią Rosjan?
– Eee – machnął ręką. – A kto tam nas lubi…