Żałoba odmieniła Polskę nie do poznania.
Zamilkli politycy, przerywając spory w pół zdania, redakcje informacyjne telewizji, zarówno publicznych jak i komercyjnych, przeniosły się do Watykanu, rezygnując jednocześnie z tak dokuczliwych na co dzień reklam, w radiu zabrzmiała inna, poważniejsza muzyka. I nagłe zdziwienie, które w prywatnych rozmowach wyrażało wielu: a więc można tak żyć, bez całodziennych popisów posłów, bez śledztw, połajanek, bez owego szumu medialnego, w którym coraz mniej słychać?
Prezenterka pogody jednej ze stacji telewizyjnych ogłosiła patetycznie, że Ojciec Święty zesłał nam słońce, co można było rozumieć metaforycznie, ale także bardziej dosłownie. Pogoda była naprawdę piękna w pierwszych dniach kwietnia. Można by wręcz napisać w poetyce dawnych wypracowań szkolnych, iż na tle budzącej się gwałtownie do życia przyrody smutek Polaków wydawał się jeszcze głębszy.
Przyjęło się, że ważne – czy wręcz najważniejsze – wydarzenia w życiu narodu wiązaliśmy z kolejnymi kartkami kalendarza. Czy w przyszłości historycy pisać będą o Polskim Kwietniu 2005?
Pożegnanie ostatniego króla
Tak się zapewne czuli starzy Polacy, kiedy umierał ich ukochany król (było przecież takich kilku) – pomyślałem, obserwując pierwsze reakcje warszawiaków po ogłoszeniu smutnej wiadomości. Nazajutrz w prasie pojawiły się identyczne porównania. W podobnym tonie odezwał się milczący od wielu miesięcy Adam Michnik, który zacytował Miłosza, piszącego w 1988 r.: „Na dnie swojej nędzy Polska dostała króla, i to takiego, o jakim śniła...”. Chwilami można nawet było odnieść wrażenie, iż piszącym brakuje słów będących w stanie opisać ogrom żalu.
Polacy zaczęli mówić innym językiem, także ci nagabywani nieustannie przez reporterów oraz dzwoniący do radia i telewizji. Media elektroniczne wystąpiły nieoczekiwanie w innej roli – także słuchając, nie tylko nadając. Dotychczas monopol na tego rodzaju rozmowy rodaków miało Radio Maryja.
Trwał więc nieprzerwany monolog, rozpisany na tysiące głosów. Ludzie nie kryli smutku i rozpaczy. Nie wstydzili się łez. Ale jednocześnie mówili o dumie i wyróżnieniu, jakim jest bycie rodakiem Jana Pawła II. „Widocznie nie jesteśmy wcale tacy źli – mówiła radiosłuchaczka – skoro Pan Bóg dał nam takiego wielkiego człowieka”.
Już po dniu, dwóch dniach, kiedy oglądaliśmy na żywo bądź w telewizji msze, marsze, czuwania etc., stało się jasne, że odszedł nie zwyczajny król, lecz Król-Duch z mistycznego poematu Juliusza Słowackiego. (Młody Karol Wojtyła zaczynał zresztą jako aktor właśnie w inscenizacji „Króla-Ducha”, w którym to utworze Słowacki prorokował, iż „naród cały papiestwem ducha zajmie się”). Poezja, głównie romantyczna, sama zaczynała się recytować w tych dniach kwietniowych. Zwłaszcza wszystkie strofy głoszące, iż w istocie jesteśmy lepsi, niż nam się na co dzień wydaje. Jak pisał Słowacki we wspomnianym „Królu-Duchu”:
Nie kryjcie się, wyście nie z ziemi,
Lecz aniołami jesteście złotemi.
Nowych znaczeń nabrał nawet wyeksploatowany na lekcjach polskiego kawałek z III części „Dziadów”:
Nasz naród jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,
Lecz wewnętrznego ognia i sto lat nie wyziębi;
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.
Wydawać by się mogło, że skorupa – przynajmniej na czas jakiś – pękła.
Powszechna mobilizacja
Papież, który prawie 27 lat temu wyruszył do Stolicy Piotrowej „z dalekiego kraju”, teraz wrócił do ojczyzny. Pisze się nawet, że trwa właśnie kolejna, dziewiąta pielgrzymka. O ile jednak poprzednie wizyty, mimo wszystko, nie wzbudzały bezwzględnie powszechnego nabożeństwa, tym razem na kolana padli bez wyjątku wszyscy. Taki przynajmniej obraz stwarzają media. Wydaje się, że jesteśmy narodem stuprocentowo katolickim. Nawet osoby publiczne, których nie podejrzewalibyśmy dotychczas o to, iż ich wewnętrzne życie duchowe jest szczególnie bogate, nagle zaczęły mówić językiem homilii. Uczeni, którym do tej pory błędnie przypisywaliśmy światopogląd tzw. naukowy, teraz pocieszają nas, iż Ojciec Święty wcale nie umarł, a tylko rozpoczął nowe życie, wychodząc na spotkanie z Bogiem. To brzmi jak dowcip, ale znajomy socjolog zapewnia, że jeden z biskupów z cenzusem naukowym nadesłał na adres organizatora sesji naukowej następujący telegram: „Ze względu na zaistniałą sytuację zawieszam wszelką działalność intelektualną”.
Jak powiedział Wiktor Osiatyński, obserwujemy społeczeństwo w stanie chwilowej, rzecz jasna, świętości.
Są także materialne dowody. Mniej jest przestępstw, zmalała frekwencja w izbach wytrzeźwień. Trwa powszechna narodowa mobilizacja, której wspaniale przysłużyły się telefony komórkowe i poczta elektroniczna. „Wpisujcie wioski, które modlą się za Papieża” – można było przeczytać w jednym z portali. Potem pojawiły się kolejne apele i wezwania do gestów symbolicznych (np. apel o rozświetlanie ulic noszących imię Jana Pawła II).
Pokazała się młodzież. Już w sobotę, zaraz po 21.37, wychodzili z klubów, by spotkać się w kościołach. Charakterystyczne, że w Warszawie tłumy zaczęły się zbierać przed kościołem św. Anny, gdzie w 1979 r. Papież spotykał się z młodzieżą, podczas gdy kilkaset metrów dalej, w katedrze św. Jana, było pustawo.
Młodzi Polacy rzucali się w oczy w Watykanie. Pierwszą flagę biało-czerwoną przepasaną kirem, która pojawiła się ponad głowami zgromadzonych na placu św. Piotra żałobników, wznosił wysoko młodzieniec, który potem zwierzał się w telewizji, iż nie spał trzy dni i trzy noce. Wzruszyła mnie dziewczyna, która powiedziała do kamery mniej więcej tak: Rzuciłam studia, rzuciłam pracę, żeby tu przyjechać. Co będzie potem, to będzie... Po co młodzi wyjeżdżali, i jeszcze ważniejsze – z czym wrócą?
Socjolog Hanna Świda-Ziemba zauważyła w rozmowie z Katarzyną Kolendą-Zaleską, zamieszczonej w książce „Pielgrzymka 2002”: „Jeśli ktoś za parę lat spróbuje opisać młodych przełomu wieków, to lepiej zdefiniuje ich poprzez stosunek do Papieża niż na podstawie młodzieżowych pism”.
Ale widać było również tych, którzy wchodzą właśnie w smugę cienia. Jak zwierzał się bohater wydanej w ubiegłym roku powieści Andrzeja Horubały „Farciarz”: „A więc to koniec? Koniec mojej młodości. Koniec mojego życia. Papa Wojtyła, który został wybrany, gdy miałem szesnaście lat, ciągnął i ciągnął mnie aż do czterdziechy, i dociągnął. (...) Przebalowaliśmy razem te dwadzieścia kilka lat, ty, drogi ojcze, odchodzisz, misję swą spełniłeś, aż z naddatkiem spełniłeś, a ja cóż, zestarzałem się z tobą, i nie dojrzałem: ani do buntu, ani do rozumnego posłuszeństwa”.
Przypisani do Polski liberalnego kapitalizmu eksyuppies przypomnieli sobie nagle, o czym właściwie marzyli, kiedy jeszcze chciało im się zmieniać świat na lepszy.
Zgoda, zgoda
Na odbywającym się w Wielkim Tygodniu zjeździe skłóconego wewnętrznie Związku Artystów Scen Polskich aktorzy recytowali Fredrę: „Zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”, ale nie doszli do porozumienia. Gdyby zgromadzenie odbywało się dzisiaj, na pewno skończyłoby się ogólnym: „Kochajmy się!”.
Jest bowiem w narodzie wielka ochota do jednania i wybaczania sobie win. „Fakt” zapytał kilkanaście osób, w jaki sposób zmienią swe postępowanie w najbliższej przyszłości. Andrzej Celiński, poseł SLD, zadeklarował: „Chcę się uciszyć i uspokoić. Wiele razy zbierałem cięgi od innych polityków. Teraz nie będę im odwzajemniał przykrości. Wszystko będę odtąd przyjmował z większym spokojem”.
Nawet bokser Dariusz Michalczewski przyrzekł przez najbliższy miesiąc nie robić użytku ze swych pięści, co w jego fachu jest zobowiązaniem ryzykownym.
Do radia i do telewizji dzwonili anonimowi ludzie i ślubowali: nie będą pić alkoholu, doprowadzą do pojednania w rodzinie, będą chodzić częściej do kościoła. Powtarzało się jeszcze jedno zobowiązanie – będę pomagać ludziom starszym.
Kibice wrogich sobie klubów symbolicznie splatali flagi reprezentujące żrące się dotychczas barwy. „Jednajcie się wszyscy, bo tego od nas wymagał nasz Trener-Papież!!!” – apelował w gazecie sportowej jeden z czytelników.
Ciekawe, jak długo będą obowiązywać szlachetne zasady fair play. Nazajutrz po pogrzebie Ojca Świętego rozgrywki piłkarskie zostaną wznowione. Kto pierwszy sfauluje, który kibic pierwszy wrzaśnie „Sędzia kalosz!” (ten kalosz to, oczywiście, eufemizm), kto pierwszy rzuci kamień w stronę fanów przeciwnej drużyny?
Mniejsza o piłkarskie obyczaje, które są (były?) przecież niezmienne, ale czy podobnie nie zacznie się dziać w życiu społecznym i politycznym?
Już nawet w ostatnich dniach dochodziło do pewnych zgrzytów i niesnasek. Prymas Józef Glemp, który szczęśliwie powrócił do kraju z zagranicznej wycieczki, dał do zrozumienia, że nie ma najmniejszego zamiaru bratać się z „Tygodnikiem Powszechnym” (i vice versa – odpowiedział naczelny redaktor ks. Adam Boniecki), były prezydent Lech Wałęsa długo się wahał, czy lecieć do Watykanu razem z obecnym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, co notabene spotkało się z żywymi reakcjami w Internecie. Oto jeden z komentarzy: „Panie Wałęsa, czy to jest czas i pora na ukazywanie swej pychy! Pycha to grzech! Czy takie postępowanie jest zgodne z nauką Jana Pawła II?”.
Mały moralny niepokój wzbudzali też niektórzy politycy zamawiający nekrologi w gazetach: wyglądało to tak, jakby trwał nieogłoszony oficjalnie konkurs – kto daje większą płachtę, ten bardziej kocha Ojca Świętego. Nawet nie śmiem podejrzewać, że nie płacili za te gigantyczne reklamy z własnej kieszeni, chociaż głowy bym nie dał.
Czytajmy testament
Wkrótce po wiadomości o śmierci Jana Pawła II pojawiły się spontanicznie wyrażane sugestie, iż w zasadzie powinniśmy się teraz modlić nie za Niego, ale do Niego. Hierarchowie Kościoła musieli studzić emocje wiernych, przypominając, iż jednakowoż nie da się uniknąć procesu beatyfikacyjnego (choć przyspieszenie jest możliwe). Ale dla Polaków ten Papież jest święty już teraz. Co widać także na okładkach czasopism, nawet tych uchodzących dotąd za wybitnie plotkarskie, które licytują się w przymiotnikach określających wielkość i nieśmiertelność Zmarłego.
Ożywili się grafomani, rozsyłający po redakcjach wiersze pisane w wielkim natchnieniu, na klęczkach, ale byle jak. Ad hoc pojawiają się pomysły, jak uczcić Ojca Świętego. Niemało ulic i placów zmieni wkrótce nazwę, są już projekty nowych pomników, kibice chcieliby, aby Stadion Narodowy, który ma powstać w stolicy, nosił imię Jana Pawła II. W Krakowie mówi się o kopcu, który wzniósłby się ponad kopiec Kościuszki, a może i ponad Wawel. (Oczekiwania, że serce Papieża złożone zostanie w tej narodowej nekropolii, na razie nie znajdują potwierdzenia).
W ostatnich dniach Polaków elektryzowały wiadomości o długo tłumaczonym testamencie papieskim. Jakby zapomniano, że przecież Ojciec Święty, oprócz tych osobistych zapisków, zostawił swój testament w encyklikach. Z ręką na sercu przyznajmy się jednak, kto z nas je czytał? To największa Hipokryzja (dlatego używam dużej litery) rodaków – tak bardzo kochają Jana Pawła II, a tak mało znają jego pisma. Może więc teraz przyjdzie czas na spokojną lekturę choćby wygłaszanych homilii w czasie kolejnych pielgrzymek do kraju. Będzie okazja, aby sobie przypomnieć, iż Papież nie tylko nas pocieszał, ale także na nas krzyczał – kiedy podczas pielgrzymki w 1991 r. zobaczył na własne oczy, że nie umiemy korzystać z wolności.
Czy byłby zadowolony teraz? To się dopiero okaże. Na razie tylko pokazaliśmy, że w chwilach wielkich potrafimy być wielcy. Ale to wiemy od dawna, już Cyprian Kamil Norwid pisał gorzko: „Jesteśmy żadnym społeczeństwem. Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym”. W czasach pierwszej Solidarności, kiedy wspominano niedawną pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do ojczyzny, mówiono, że wtedy policzyliśmy się, poczuliśmy się razem lepiej i mocniej.
Teraz były podobne odczucia – mimo że spotykaliśmy się w zupełnie innej Polsce. Czy potrafimy wykorzystać tę umiejętność mobilizacji w celach bardziej pospolitych – na przykład, by w przyszłych wyborach powiedzieć „nie” politycznej tandecie i, co jeszcze trudniejsze, by wokół siebie i wobec siebie stawiać wyższe wymagania etyczne?
Tak czy inaczej w tym Polskim Kwietniu, który wcale się jeszcze nie kończy, zobaczyliśmy – znowu cytując poetę – że jeszcze dużo takich Polaków zostało, co są piękni. Może teraz będą bardziej widoczni w szarzyźnie pospolitości, która zacznie się jeśli nie jutro, to pojutrze.
I jeszcze w charakterze postscriptum taka scenka: wracam z mszy na placu Piłsudskiego. Na jednej z sąsiednich uliczek na murku przed sklepem siedzi pijaczek i pije piwo. Na mój widok zawstydzony chowa puszkę za pazuchę i mówi szeptem: Ciii! Nic pan nie widział!