Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Nomada z Czerwonego Wzgórza

Dlaczego beduińska wioska musi zniknąć

Demonstracja w obronie wioski, 5 października 2018 r. Demonstracja w obronie wioski, 5 października 2018 r. Mohamad Torokman/Reuters / Forum
Jeśli idea dwóch państw nie jest jeszcze zupełnie martwa, to gwoździem do jej trumny będzie zburzenie Khan al-Ahmar, a tym samym przecięcie Zachodniego Brzegu na pół.
Khan al-Ahmar oznacza „czerwony zajazd”Agnieszka Zagner/Polityka Khan al-Ahmar oznacza „czerwony zajazd”
Szkołę w wiosce wybudowano w 2009 r. Bez stosownego pozwoleniaAgnieszka Zagner/Polityka Szkołę w wiosce wybudowano w 2009 r. Bez stosownego pozwolenia
Syn Abu Chamisa: Tu jest mój domAgnieszka Zagner/Polityka Syn Abu Chamisa: Tu jest mój dom

To Guantanamo dla ludzi i zwierząt – pomarszczona, pogodna twarz przywódcy wioski Eid Abu Chamisa nieruchomieje na chwilę. – Dla Beduinów najważniejsze są dwie rzeczy: woda i ziemia dla zwierząt. Dlatego tu przyszliśmy. Najpierw osadnicy odcięli nas od wody, potem zabronili pasać zwierzęta na tych wzgórzach – wskazuje okalające wioskę czerwone od tlenku żelaza wzniesienia. Abu Chamis urodził się w Khan al-Ahmar 51 lat temu, tu poznał żonę, tu urodziło mu się siedmioro dzieci. – Wcześniej miałem dwieście zwierząt, osiem wielbłądów. Teraz mam tylko 50 kóz i owiec – mówi. Nie przypomina stereotypowego Beduina – dżinsy, biały T-shirt, bejsbolówka.

Koza w hotelu

W dobrych czasach w wiosce było trzy tysiące sztuk bydła, dziś zagrody stoją puste. Nietrudno zrozumieć, dlaczego. Woda doprowadzana z oddalonej o kilka kilometrów stacji benzynowej cienką rurką raz jest, a raz jej nie ma – zdarza się, że „nieznani sprawcy” po prostu tę rurkę przecinają. – Jeśli moja koza weszłaby na wzgórze, to albo by ją zastrzelili, albo aresztowali i zawieźli do „hotelu” w Dolinie Jordanu – opowiada Abu Chamis. – Za dzień pobytu trzeba zapłacić nawet 100 szekli. Trawa jest bardzo droga.

Beduini z plemienia Dżahalin przyszli do Khan al-Ahmar (dosłownie „czerwony zajazd”, jaki tu kiedyś istniał) na początku lat 50., po tym jak po wojnie 1948 r. izraelska armia wypędziła ich z pustyni Negew. Wtedy Zachodni Brzeg był pod kontrolą Jordanii; po wojnie sześciodniowej w 1967 r. i przejęciu kontroli przez Izrael wiele się zmieniło. Kolejne żydowskie osiedla zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu.

W latach 70. w okolicy założono ogromne osiedle Maale Adumim, które potrzebowało coraz więcej ziemi. Khan al-Ahmar jest ostatnią palestyńską osadą w tzw. strefie E1 (docelowo ma tu powstać ogromne osiedle połączone z Jerozolimą), bardzo ważną strategicznie, bo łączy północ z południem. Izraelscy osadnicy od 8 lat toczą przed izraelskim Sądem Najwyższym batalię o zburzenie wioski – pod łopaty buldożerów ma pójść ponad dwieście konstrukcji i szkoła. W tych „konstrukcjach” – najczęściej są to zbite z drewna chaty przykryte blachą i grubą folią – mieszkają 183 osoby. – Nie, nie myślę, żeby stąd wyjechać, tu jest mój dom – syn Abu Chamisa ze zdziwieniem reaguje na pytanie o plan wyjazdu za granicę. – Jestem stąd – dodaje, co w jego języku streszcza wszystko.

Tak długo, jak będą oliwki

Khan al-Ahmar znajduje się w tzw. obszarze C (według porozumień z Oslo będących pod cywilną i militarną kontrolą Izraela), co oznacza również, że nie można budować niczego przy użyciu cementu bez pozwolenia. Otrzymanie go graniczy z cudem. Dlatego szkołę w 2009 r. – pierwszą w historii plemienia – włoski NGO zbudował z opon i gliny, wzorując się na brazylijskich fawelach. Pomagali obcokrajowcy oraz izraelscy aktywiści.

Szkoła jest oczkiem w głowie Chamisa i wszystkich mieszkańców. Długo o nią walczyli. Najpierw prosili palestyńskie władze o pomoc w uzyskaniu zgody od władz izraelskich na szkolny autobus, który woziłby dzieci do najbliższej placówki w oddalonej o 20 km wiosce. Ale sprawa z perspektywy Ramallah może nie była priorytetowa, z autobusu nic nie wyszło.

Dziś w szkole uczy się 170 dzieci z Khan al-Ahmar i okolicznych wsi. W 2015 r. jeden z palestyńskich NGO′sów wyposażył tę placówkę w panele słoneczne. W tym samym roku decyzją izraelskich władz cywilnych zarządzających terenami panele skonfiskowano. „Zostaniemy tu tak długo, jak długo będą za’atar i oliwki” – głosi napis na ścianie jednego z budynków.

Ale szkoła według izraelskiego prawa jest nielegalna, bo została wzniesiona bez pozwolenia, co więcej, znajduje się zbyt blisko autostrady numer 1, która ma być rozbudowywana.

W maju tego roku izraelski Sąd Najwyższy orzekł, że wioska może zostać przeniesiona w inne miejsce. Głównym argumentem było wzniesienie domów i szkoły bez pozwolenia. Uzasadnienie napisał sędzia, mieszkaniec jednego z osiedli na Zachodnim Brzegu. Wcześniej Beduinom zaoferowano przeniesienie w inne miejsca: albo w okolice oczyszczalni ścieków, albo wysypiska śmieci. – Nie pójdziemy stąd. Mogę przesunąć wioskę o kilkaset metrów, żeby dzieci nie chodziły do szkoły przez autostradę, jeśli chcą, ale nie dalej – mówi Abu Chamis.

Czytaj także: Ile czasu ma Izrael

Beduini na czołówkach

Latem o wiosce było głośno na świecie – o Khan al-Ahmar pisały wielkie tytuły, jak „Guardian”, „Le Monde”, BBC. Izraelska prasa też. – A co z palestyńską? Z palestyńskim rządem? Dlaczego wszystkie nasze rządy zawsze reagują po fakcie? – zastanawia się Abu Chamis. Głos zabrali brytyjski minister dyplomacji i prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego. Trzystu intelektualistów, polityków i artystów podpisało list otwarty. Wypowiadały się Amnesty International, szefowa unijnej dyplomacji, rządy Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Włoch, Hiszpanii, których stanowisko wsparł w rezolucji Parlament Europejski, wspominając m.in. o zagrożeniu dla wsparcia humanitarnego udzielanego wiosce, wartego ponad 300 tys. euro. We wszystkich tych wystąpieniach przewijały się słowa klucze: „przymusowe przesiedlenie”, „zbrodnia wojenna”. W październiku przedstawiciele środowisk żydowskich w USA napisali do Benjamina Netanjahu, że Sąd Najwyższy, wydając takie postanowienie, zignorował historię Izraela i odmówił Beduinom ich praw. „Zburzenie wioski stanowi dodatkową przeszkodę w już i tak skomplikowanych wysiłkach na rzecz rozwiązania palestyńsko-izraelskiego konfliktu, jeszcze bardziej utrudniając drogę do pokoju i sprawiedliwości” – napisali. Presja była ogromna.

W połowie października do wioski wjechały buldożery. Pięć dni później rząd izraelski ogłosił, że bezterminowo wstrzymuje wyburzenie – do czasu osiągnięcia porozumienia. Premier Netanjahu cytowany przez „Jerusalem Post” zapowiedział, że Khan al-Ahmar zostanie ewakuowana z pozwoleniem czy nie: „To nie będą tygodnie, znacznie krócej. Podejmiemy pewne kroki przygotowawcze na arenie międzynarodowej. Damy ostatnią szansę na ewakuację za zgodą – w każdym razie Khan al-Ahmar będzie ewakuowana. Nie mówię o kosmetycznej ewakuacji, ale o prawdziwej”.

Wygląda na to, że rząd chce uspokoić sytuację, ale wyrok Sądu Najwyższego pozostaje w mocy i de facto w każdej chwili może zostać wykonany.

Wszyscy mówią o pokoju

– Nie, nie nienawidzę Izraela – Abu Chamis kręci głową. – Nie wszyscy są źli, wielu nie wie, co się tu dzieje. Nawet ich rozumiem, chcą mieć ziemię dla siebie – skoro Mekka jest dla muzułmanów, Rzym dla chrześcijan, a Jerozolima dla Żydów. Nie rozumiem tylko, dlaczego na świecie w różnych krajach mieszkają ze sobą chrześcijanie, Żydzi i muzułmanie i potrafią razem rządzić, a tu nie mogą.

Abu Chamis bez większego problemu porzuciłby ideę dwóch państw. Wolałby mieszkać w jednym, nawet jeśli byłby to Izrael: – Ale Żydzi nie wierzą ani w jedno, ani w dwa państwa. Żadne nie będzie działać, jest nas za dużo, by zgodzili się na jedno. A jak miałyby udać się dwa, skoro w Palestynie mieszka 600 tys. osadników?

Łatwo znaleźć Palestyńczyków, którzy myślą podobnie. Wszyscy są zmęczeni: długotrwałym konfliktem, patem. Abu Chamis zarzuca rządowi w Ramallah, że nie okazał wiosce wsparcia. Ale niechęć widoczna jest też z drugiej strony, wśród samych Palestyńczyków: – Szanuję Abu Mazena [prezydenta Autonomii Palestyńskiej Mahmuda Abbasa – AZ], tylko jemu ufam. Ci tutaj nie chcą pokoju, interesują ich tylko pieniądze – rzuca mój palestyński kierowca nienagannym hebrajskim.

Walczymy nie tylko o wioskę, ale o państwo palestyńskie. Jeśli przegramy, to marzenie zniknie – mówi Abu Chamis.

Droga do wioski

Wioska położona jest 100 km od drogi łączącej Jerycho i Jerozolimę, przez lata było to bardzo dogodne. Beduini mogli sprzedawać swoje produkty w Jerozolimie, ale od lat jest to niemożliwe. Bez pozwolenia nikt tam nie wjedzie, a jego uzyskanie jest bardzo trudne. Dochody mocno więc stopniały. – Trudno do nas dojechać, zdarza się, że jak zatrzymają kogoś, to wlepiają mu 500 szekli mandatu. To dodatkowa presja, żebyśmy nie mogli stąd wyjechać i żeby nikt nie mógł przyjechać do nas.

Nawet jeśli jest w tym trochę przesady, to jest także sporo racji. Do wioski próbuję wjechać kilka razy. Dwa razy na drodze stoi blokada, raz izraelska policja przepuszcza samochód, którym jadę, ale eskortuje go daleko za wioskę, pilnując, by do niej nie wjechał. Udaje mi się dojechać kilka dni później, akurat tego dnia tymczasowe posterunki nieopodal Ramallah są puste. Kiedy parę godzin później wracam do Ramallah, na posterunkach są już policjanci, zatrzymują każdy samochód.

Czytaj także: Izraelski pisarz Yishai Sarid: Izrael zmierza w kierunku państwa religijnego

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama