Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Samotni i wściekli

Wściekli mężczyźni z byłej NRD

Niemcy wschodni nie mieli szansy zmierzyć się ze swoją przeszłością. Niemcy wschodni nie mieli szansy zmierzyć się ze swoją przeszłością. Stefan Boness/Panos Pictures
Mężczyźni z byłej NRD, często bezrobotni i porzuceni przez kobiety, które uciekły na zachód, to najbardziej upokorzona grupa społeczna w Niemczech. Gdyby to od nich zależało, krajem rządziłaby już skrajna prawica.
Niemcy wschodni wprost z dyktatury nazistowskiej wpadli w komunistyczną. Niemcy wschodni wprost z dyktatury nazistowskiej wpadli w komunistyczną.

Artykuł w wersji audio

Obcokrajowcy precz! Niemcy dla Niemców! – krzyczał tłum demonstrantów zebrany pod wielką kamienną głową Karola Marksa w Chemnitz w Saksonii pod koniec lata tego roku. Skrajna prawica zdominowała protesty, które początkowo miały być obywatelską demonstracją przeciw przemocy. Kilka dni wcześniej od ciosów nożem zginął 35-letni obywatel niemiecki – jak się okazało później, kiedy protesty już trwały, kubańskiego pochodzenia. O zabójstwo podejrzanych jest dwóch mężczyzn – jeden pochodzi z Syrii, drugi z Iraku. Szybko jednak zamiast „zwykłych obywateli” ulicę przejęli ekstremiści. Obrazy, które obiegły świat, pokazywały wściekłych, hajlujących mężczyzn. Niemieckie media pisały o brunatnym motłochu, erupcji rasizmu i ksenofobii.

Drezno, czerwiec 2018 r. Demonstracja Pegidy, czyli „Patriotycznych Europejczyków przeciwko islamizacji Zachodu”. Na scenie Siegfried Däbritz, członek założyciel Pegidy, z uśmiechem słucha, jak kilka tysięcy osób skanduje: „Zatopić, zatopić!”. Chodzi o statek drezdeńskiej organizacji humanitarnej „Mission Lifeline”, który wraz z 234 uratowanymi z morza migrantami krąży od portu do portu po Morzu Śródziemnym. Nikt nie chce go przyjąć.

Prawicowy ekstremizm

Ze statystyk wynika, że Niemcy ze wschodnich landów są bardziej skłonni do przemocy motywowanej rasistowsko. Od zjednoczenia liczba takich aktów, w przeliczeniu na każde 100 tys. mieszkańców, jest proporcjonalnie wyższa w byłym NRD niż na zachodzie. W 2015 r. najwięcej, bo 219 ataków na domy dla uchodźców, było w Nadrenii Północnej-Westfalii, gdzie mieszka 18 mln ludzi. Ale druga była już Saksonia – 109 ataków na zaledwie 4 mln mieszkańców. Również Turyngia, Saksonia-Anhalt, Brandenburgia i Meklemburgia-Pomorze znajdowały się na wysokich miejscach statystyk napaści na uchodźców.

Ta skłonność do prawicowej przemocy w ostatnich dwóch latach ani nie wzrosła, ani nie zmalała. Jednak od jesieni 2017 r. doszedł nowy, znaczący czynnik. Po raz pierwszy brunatna siła zyskała wsparcie partii zasiadającej w Bundestagu. Byli już prawicowi ekstremiści w parlamentach landowych – np. NPD w Landtagu w Saksonii. Jednak od zakończenia drugiej wojny światowej nie było w polityce krajowej, w krajowym parlamencie, partii oficjalnie wspierającej prawicowych ekstremistów. Teraz parlamentarzyści AfD (Alternatywa dla Niemiec) wyruszyli z Berlina do Chemnitz z pomocą dla demonstrujących.

AfD po tych wypadkach ma już we wschodnich landach 27 proc. poparcia i wyprzedza CDU. Na wschodzie Niemiec w czasie wyborów parlamentarnych w 2017 r. dostała dwa razy więcej głosów niż na zachodzie (22,5 do 11,1 proc.). Gdyby o zwycięstwie w wyborach decydowali tylko mężczyźni ze wschodnich Niemiec, wśród których zdobyła 26 proc. poparcia, dziś tworzyłaby rząd. Kanclerzem byłby zapewne jej przewodniczący Alexander Gauland, który niedawno stwierdził, że „Hitler i nazizm to tylko ptasie gówienko we wspaniałej tysiącletniej historii Niemiec”. A ministrem gospodarki – na przykład André Poggenburg, który o Turkach mieszkających w Niemczech powiedział: „Ci poganiacze wielbłądów niech wracają tam, gdzie ich miejsce, czyli daleko za Bosfor, do swoich lepianek”.

Również na wschodzie, w Dreźnie, powstała Pegida. Początkowo, w 2014 r., gromadziła na demonstracjach 20–30 tys. osób. – Ostatnio demonstracje nie są już tak liczne, ale nie znaczy to, że Pegida nie zmienia rzeczywistości – tłumaczy Petra Köpping, minister ds. równouprawnienia i integracji Saksonii. Pegida utworzyła sieć małych komórek w całej Saksonii. W prawie każdym miasteczku ma filię, 50–100 osób w mieście liczącym np. 10 tys. mieszkańców.

Dane są jednoznaczne: w 2014 r. 47 proc. wszystkich ataków na tle rasistowskim zarejestrowano we wschodnich Niemczech, chociaż żyje tam tylko 17 proc. ogółu ludności.

Ksenofobia i prawicowy ekstremizm na wschodzie nie pojawiły się w 1989 r., wraz ze zjednoczeniem Niemiec. Mają swój początek dużo wcześniej, a właściwie można zaryzykować stwierdzenie, że nigdy się nie skończyły. Między innymi dlatego, że Niemcy wschodni nie mieli szansy zmierzyć się ze swoją przeszłością.

Pod koniec wojny prawie 9 mln Niemców należało do NSDAP. Po zwycięstwie aliantów kraj podzielono na cztery strefy okupacyjne – angielską, francuską, brytyjską i radziecką. Zwycięzcy na konferencji w Poczdamie w 1945 r. zdecydowali o wprowadzeniu w Niemczech demokracji i denazyfikacji, czyli likwidacji wszelkich przejawów nazizmu, oraz o rozbrojeniu kraju. W 1949 r. w radzieckiej strefie okupacyjnej powstała Niemiecka Republika Demokratyczna. W ten sposób państwo niemieckie rozbito na odrębne byty, z osobnymi systemami politycznymi i gospodarczymi.

Zaraz po swoim powstaniu NRD zaczęła uprawiać politykę przerzucania winy za nazistowskie zbrodnie na Niemców z zachodu. We wschodnich Niemczech mieli żyć wyłącznie „dobrzy” Niemcy. Wszyscy byli w ruchu oporu lub go wspierali. Według tej propagandy mieszkańcy Niemieckiej Republiki Federalnej to zwolennicy Hitlera oraz ich potomkowie.

W zachodnich Niemczech natomiast Anglicy i Amerykanie postawili na edukację (używano terminu reeducation), która miała pomóc Niemcom wydobyć się z barbarzyństwa do kręgu cywilizowanych narodów. Wymieniono wszystkie podręczniki – te z czasów narodowego socjalizmu, nawet do nauk ścisłych, zostały skonfiskowane i zabronione. Oficerowie Armii Brytyjskiej zakładali kluby dyskusyjne, prowadzili szkolenia dla nauczycieli, wychowawców, trenerów sportowych, organizacji kobiecych.

Republika Federalna Niemiec przez dziesięciolecia tworzyła silny, apolityczny i obejmujący wszystkie formy kształcenia model edukacji obywatelskiej. Od początku odpowiadało za niego państwo, władze krajów związkowych, a także liczne organizacje pozarządowe. Wszystkie one pilnowały, aby programy nauczania obejmowały najnowszą historię, nazizm, Holokaust, równouprawnienie, tolerancję, wtórny antysemityzm, ksenofobię, prawicowy ekstremizm.

„Powstająca demokracja potrzebowała nowego sposobu kształcenia, który byłby zgodny z wartościami demokratycznymi i który sprawdził się w amerykańskiej praktyce i teorii edukacji” – pisze Susanne Shafer w artykule „Amerikanische Wurzeln der politischen Bildung” (Amerykańskie korzenie edukacji obywatelskiej), zamieszczonym w „Jahresbuch Paedagogik” 1995.

Zachodni Niemcy urodzeni w czasie wojny albo zaraz po niej nasiąkali edukacją wprowadzoną już przez aliantów. Tymczasem Niemcy wschodni wprost z dyktatury nazistowskiej wpadli w komunistyczną. Nie było reedukacji, nie było też rewolty 1968 r. i konfrontacji młodzieży urodzonej w latach 40. z pokoleniem rodziców-sprawców. Nie było „długiego marszu przez instytucje” pokolenia ’68 i jego wpływu na media, szkołę, politykę, co miało decydujące znaczenie dla budowania nowej zachodnioniemieckiej mentalności.

Poczucie krzywdy

Wraz z upadkiem muru upadła też gospodarka NRD, z dnia na dzień znikały wielkie kombinaty zatrudniające przed chwilą trzy czwarte etatowych pracowników w kraju. Nastąpił głęboki kryzys społeczny, który pod względem wpływu na ludność wschodnioniemiecką można porównać tylko do globalnego kryzysu lat 30. Ludzie zaczęli uciekać na zachód. W ciągu czterech lat od zjednoczenia prawie półtora miliona ludzi opuściło NRD – to ok. 10 proc. ludności.

Na zachód wyemigrowały przede wszystkim młode kobiety. Na wschodzie zostali niewykształceni, niewykwalifikowani mężczyźni. Dzisiaj albo w ogóle nie mają pracy, albo mają źle płatną. Są sfrustrowani, mają niższe emerytury, bardziej boją się przyszłości. Tymczasem widzą, że państwo przyjęło i otoczyło opieką milion „obcych”. W dodatku wielu zachodnich Niemców patrzy na tych z byłego NRD z wyższością, jak na dzikusów, którzy wciąż nie nauczyli się jeść nożem i widelcem, nie potrafią dostosować się do demokratycznych, zachodnich wartości. – Niech najpierw oni się z nami zintegrują – powiedział mi szef ośrodka dla uchodźców w Berlinie, kiedy rozmawialiśmy o problemach z przyjmowaniem uchodźców we wschodnich landach.

W 1989 r. zjednoczyły się więc dwa zupełnie odmienne byty: homogeniczne społeczeństwo z NRD i od dawna już różnorodne społeczeństwo RFN. Bo Niemcy zachodni nie stali się wieloetnicznym społeczeństwem po 2015 r., czyli po tzw. kryzysie uchodźczym. Nie stali się nim również w latach 90., kiedy przyjęli prawie pół miliona uciekinierów wojennych z Bałkanów. To zaczęło się już pod koniec lat 50., kiedy zaprosili do siebie gastarbeiterów z Turcji, Włoch, Portugalii, Grecji, Tunezji. Przez te 60 lat zachodni Niemcy zdążyli się już z wielokulturowością oswoić. Z kolei dla wielu obywateli byłego NRD wylądowanie w 1990 r. w takich miastach, jak Berlin Zachodni, Hamburg czy Monachium, to był szok. Zobaczyli „obcych”, którzy od wielu lat żyją w Niemczech jak u siebie, na wielokrotnie lepszym poziomie niż oni, „prawdziwi” Niemcy, przez ostatnich 40 lat.

Temu odkryciu często towarzyszyło poczucie krzywdy, niesprawiedliwości i poniżenia. W 2003 r. badający wschodnie landy psycholog Michael Linden nazwał to posttraumatycznym zgorzknieniem. Według niego to zaburzenie ma towarzyszyć głębokiemu i długotrwałemu przeżywaniu zdarzeń, które dana osoba uznaje za niesprawiedliwe i poniżające. Choć trzeba dodać, że wielu psychologów się z nim nie zgadza, uważając, że to stygmatyzuje wschodnioniemieckich mężczyzn.

Pod koniec lat 90. emigracja ze wschodnich landów znowu się nasiliła i to nasilenie trwa właściwie do dziś. Uciekają głównie młodzi, dobrze wykształceni. Przede wszystkim kobiety. I to właśnie ucieczka kobiet jest przez wielu badaczy i komentatorów uznawana za jedną z głównych przyczyn frustracji i wściekłości mężczyzn we wschodnich landach – mężczyzn wybierających AfD, krzyczących na demonstracjach Pegidy, żeby zatopić imigrantów, grożących obcokrajowcom w Chemnitz.

Autorzy raportu „Not am Mann” (w luźnym tłumaczeniu „Mężczyzna w potrzebie”), wydanego w 2007 r. przez berliński Instytut Populacji i Rozwoju, piszą, że we wschodnich landach brakuje zwłaszcza kobiet w wieku 18–29 lat. Widać to szczególnie w regionach słabych gospodarczo, gdzie nadreprezentacja mężczyzn bywa nawet 25-proc. Ten deficyt kobiet jest precedensem w całej Europie, nawet za kołem podbiegunowym w Szwecji czy w Finlandii nie jest tak źle, jak w byłej NRD.

Ponieważ kobiety mają przeważnie lepsze wyniki w nauce niż ich koledzy, łatwiej im znaleźć pracę czy dalej się uczyć na zachodzie. Z badań „Wer kommt, wer bleibt, wer geht” („Kto przychodzi, kto zostaje, kto odchodzi”), prowadzonych siedem lat później w Instytucie Leibniza na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, wynika, że młodzi mężczyźni częściej niż ich koleżanki opuszczają szkołę bez świadectwa jej ukończenia. 80 proc. przepytanych gimnazjalistów chce wyjechać na zachód – większość to dziewczynki. Dotyczy to głównie małych miasteczek i wsi. Populacja dużych wschodnich miast, jak np. kwitnącego beneficjenta transformacji – Lipska, od kilku lat rośnie, pustoszeje natomiast prowincja. Młode kobiety między 18. a 30. rokiem życia z okręgu Görlitz, które brały udział w badaniu, mówią, że nie satysfakcjonuje ich ani infrastruktura publiczna, ani oferta kulturalna. Brakuje im możliwości rozwoju zawodowego. Narzekają też na konserwatyzm rodziców, elit i szefów. Julia Gabler, jedna z autorek badania, w wywiadzie dla „Die Zeit” mówi, że kobiety uciekają również dlatego, bo uważają, że pracodawcy się ich boją: „Przynajmniej młode, wysoko wykwalifikowane kobiety są postrzegane jako zagrożenie przez niektórych szefów”.

Ucieczka młodych kobiet przyspiesza gospodarczą i socjalną erozję tych regionów. Powstała tam nowa niższa warstwa społeczna, zdominowana przez mężczyzn bez wykształcenia, często bez pracy i bez partnerek. W Sachsen Anhalt i w Turyngii prawie 53 proc. społeczeństwa to mężczyźni, w gminie Weißkeißel niedaleko Görlitz na 100 mężczyzn przypada 56 kobiet. Jak wynika z badań, regiony z nadwyżkami mężczyzn są szczególnie podatne na radykalną prawicową ideologię. Co powoduje, że stają się jeszcze mniej atrakcyjne dla kobiet. Zaklęty krąg.

„Życie bez kobiety to życie pozbawione znaczenia”, „Czasami włączam telewizor, aby posłuchać ludzkiego głosu” – mówią Uwe z Leuny i Olaf z wyspy Uznam, bohaterowie reportażu telewizji ZDF „Powiedz mi, gdzie są kobiety”. „Wszystko, co cywilizuje młodych mężczyzn – wykształcenie, podróże, związki uczuciowe – w tych rejonach jest trudno osiągalne” – twierdzi w wywiadzie dla niemieckiej wersji portalu HuffPost były działacz na rzecz praw człowieka w NRD Frank Richter. – Niektóre wsie funkcjonują jak typowo męskie komuny, gdzie decydujące słowo ma prawicowa ekstrema”.

I nagle powstaje wybuchowa mieszanka: nadreprezentacja młodych, samotnych mężczyzn, bez zajęcia i wykształcenia, plus brak kobiet, plus nowi „obcy” – przeważnie młodzi, samotni uchodźcy. W Chemnitz, gdzie wybuchły zamieszki, w 2008 r. liczba imigrantów mężczyzn w grupie 18–29 lat wynosiła 4 proc. Dziś to już 28 proc. W tym samym czasie liczba niemieckich kobiet w wieku 18–29 lat zmalała o 31 proc. – podaje gazeta „Bild”.

Prof. Raj Kollmorgen, socjolog z Görlitz, uważa, że mężczyźni nie radzą sobie z ucieczką kobiet, czują się porzuceni i oszukani. W rozmowie z „Hamburger Abendblatt” stwierdza: „To jest uczucie, które ciężko naznacza psychikę. Od 1990 r. ta grupa ma permanentne poczucie, że wciąż się jej coś zabiera”.

Ci właśnie mężczyźni w 2015 r. na ekranach telewizorów zobaczyli, jak kolejna kobieta ze wschodu otwiera niemieckie granice dla miliona obcych i mówi: „Damy radę”. Angela Merkel jest jednym z najbardziej znienawidzonych polityków we wschodnich landach. Dla części wschodnioniemieckich mężczyzn stała się symbolem wszelkiej niesprawiedliwości oraz zła. I ostateczną kroplą goryczy i upokorzenia.

EWA WANAT Z BERLINA

***

Nakładem wydawnictwa Świat Książki ukazała się niedawno książka Ewy Wanat „Deutsche Nasz. Reportaże berlińskie”.

Polityka 51/52.2018 (3191) z dnia 18.12.2018; Świat; s. 60
Oryginalny tytuł tekstu: "Samotni i wściekli"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną