Nie ma chyba lepszego testu dla państwa prawa niż ten, w którym jest ono w stanie oskarżyć, osądzić i skazać własnego premiera. Izraelowi już raz to się udało – w 2014 r. po siedmioletnim procesie za korupcję do więzienia trafił Ehud Olmert. Czy następny będzie Beniamin Netanjahu? W ubiegłym tygodniu pierwszy krok w tym kierunku zrobił prokurator generalny Izraela – swoją drogą, były członek rządu Netanjahu – który zapowiedział wniesienie przeciwko premierowi trzech aktów oskarżenia. Mają one dotyczyć zarzutów korupcji, oszustwa i nadużycia zaufania. Chodzi m.in. o korzystne przepisy dla telecomu Bezeq w zamian za pozytywne przedstawianie premiera Netanjahu i jego żony na portalu zależnym od tej firmy. Ale też o „wymuszanie” cygar i różowego szampana od dwóch milionerów za drobne przysługi, m.in. wstawienie się o amerykańską wizę dla jednego z nich.
Pierwsze przesłuchania Netanjahu odbędą się po wyborach do Knesetu, które zaplanowane są na 9 kwietnia. Ale nawet formalne oskarżenie nie musi skutkować dymisją premiera. Zapowiedź prokuratora ma jednak dla Netanjahu równie poważne konsekwencje – wpłynęła już na sondaże. W czwartek pierwszy raz na czoło wysunęła się w nich centroprawicowa Błękitno-biała Koalicja Benny’ego Gantza, byłego szefa sztabu, oraz Jaira Lapida, lidera partii Jest Przyszłość. Jeśli ich ugrupowanie wygra wybory, mają się oni podzielić kadencją premiera. Szczęście w nieszczęściu dla Netanjahu może być takie, że nie będzie on musiał z nikim dzielić się celą, bo tak jak Olmert dostanie „jedynkę”.