Nelson Mandela, więziony przez 27 lat radykał, odrzucił pokusę rewanżu – zamiast rozliczeń za lata upodlenia zaproponował prawdę i pojednanie. Przed krajem roztoczyły się marzenia o rasowej harmonii, równości i dostatku. Sam Mandela i świat, oczarowany jego charyzmą, wysoko ustawili poprzeczkę aspiracji. Dziś widać, jak bardzo ambicje przerosły rzeczywistość.
Niemal dokładnie 25 lat po upadku apartheidu obywatele poszli do urn, by zrecenzować spadkobierców Mandeli. 8 maja w Republice Południowej Afryki odbyły się wybory parlamentarne i samorządowe – uważane za najważniejsze od 1994 r., bo pierwsze, w których brakowało pewności, czy partia Mandeli, Afrykański Kongres Narodowy (ANC), zdobędzie połowę głosów. Rozczarowanie mizerną kondycją, a zwłaszcza masową korupcją kadr partyjnych wpłynęło na niższą niż w przeszłości frekwencję (65 proc.). Blisko 6 mln młodych ludzi nawet nie zarejestrowało się do głosowania.
Wstępne wyniki, po podliczeniu 87 proc. głosów, dawały Kongresowi 57-procentowe poparcie, podczas gdy główna partia opozycyjna, Sojusz Demokratyczny, zdobyła ok. 21 proc. Wygląda więc na to, że Kongres przetrwał. Tyle że dla mieszkańców RPA trwanie to już dziś za mało.
Na lotnisku w Johannesburgu każdego dnia lądują dwupiętrowe airbusy 380, największe pasażerskie samoloty świata. Do centrum miasta w kwadrans dojeżdża czysta, szybka i punktualna kolej. W restauracjach Kapsztadu jest równie elegancko – i znacznie taniej niż w Nowym Jorku, Paryżu czy Londynie. W nadmorskich kurortach ciepłego Oceanu Indyjskiego i zimnego Atlantyku roi się od barów, w których młode kobiety w kusych szortach serwują dowolny trunek świata. W Stellenbosch wina i sceneria nie ustępują kalifornijskiej Napie.
Biblia za ziemię
Inny świat zaczyna się na peryferiach wielkich miast, niespełna godzinę od centrum: przyklejone do autostrad kłują w oczy sklecone z blachy i tektury slumsy, przeplatające się z tanimi betonowymi domkami.