„Rozpędzić Sąd Najwyższy i kongres!” – krzyczą na ulicach brazylijskich miast zwolennicy prezydenta Jaira Bolsonaro. „To nie edukacja dużo kosztuje, lecz ignorancja” – krzyczą na innych demonstracjach przeciwnicy prezydenta.
Po niespełna pół roku rządów prawicowego populisty Bolsonaro ulice brazylijskich miast stają się – tak jak w kampanii wyborczej – politycznym teatrem. Zwolennicy Bolsonaro wychodzą na ulice, żeby wywrzeć presję na kongres, który – rozdrobniony na wiele ugrupowań – nie godzi się być marionetką wodza o autokratycznych zapędach. Domagają się rozpędzenia parlamentu i Sądu Najwyższego, które rzekomo nie dają rządzić ICH prezydentowi. Dopiero bez tych dwóch zawalidróg kraj pójdzie naprzód – mówią.
Przeciwników Bolsonaro mobilizują z kolei zapowiedzi prezydenta i ministra edukacji o cięciach budżetowych, które mają uderzyć w uniwersytety – bastion opozycji. W ponad 200 dużych i średnich miastach na ulice wyszły miliony Brazylijczyków domagających się utrzymania dotychczasowego finansowania uczelni i broniących autonomii akademickiej. Pogróżkom ekonomicznym towarzyszył dyskurs Bolsonaro o zbędności kształcenia humanistów; sugerował, że lepiej edukować lekarzy, weterynarzy i inżynierów.
Zagadkowy tweet
Rządzący od stycznia Bolsonaro, były kapitan wojska, doszedł do władzy na fali kryzysu gospodarczego, jaki dotknął Brazylię w ostatnich latach rządów lewicowej Partii Pracujących, a także skandalu korupcyjnego, który przetrzebił całą klasę polityczną (najbardziej uderzył w rządzącą wówczas lewicę). Bolsonaro, mimo że od prawie trzech dekad był kongresmenem, zdołał zaprezentować się jako kandydat spoza establishmentu, wspierany przez Kościoły ewangelikańskie.