Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Trzy liczby do wojny z Iranem

Protesty w Teheranie po zerwaniu przez Trumpa umowy nuklearnej z Iranem. Protesty w Teheranie po zerwaniu przez Trumpa umowy nuklearnej z Iranem. Tasnim News Agency/Reuters / Forum
3,67 proc., 20 proc. i 90 proc. to trzy kluczowe liczby, którymi można wytłumaczyć obecny kryzys w relacjach między Waszyngtonem a Teheranem.

W weekend sekretarz stanu USA Mike Pompeo oskarżył Iran o ataki na dwa tankowce w Zatoce Omańskiej. Do obu jednostek ktoś miał przyczepić miny, które wybuchając, rozerwały im burty ok. 2 metrów nad linią wody. Amerykanie są przekonani, że zrobili to irańscy Strażnicy Rewolucji. Ale wątpliwości mają zarówno niektórzy demokraci w Kongresie, większość europejskich rządów, a nawet japoński armator jednego z tankowców, według którego atak na jego jednostkę nadszedł z powietrza, nie z wody. Wielu ekspertów przypomina podobne argumenty przywoływane przez Waszyngton w przededniu inwazji na Irak, które potem okazały się fałszywe.

To już kolejny incydent z tankowcami w tym rejonie, kluczowym dla eksportu ropy naftowej z Bliskiego Wschodu. O atak na poprzednie dwa Amerykanie również oskarżyli Irańczyków. Podobnie jak za ataki rakietowe na podbagdadzką bazę wojskową, w której stacjonują Amerykanie. Irańczycy wszystkiemu zaprzeczają. Jednocześnie wskazują, że za kilka dni mija termin ultimatum postawionego przez nich pozostałym stronom tzw. umowy nuklearnej z 2015 r., bo od roku jej zapisów przestrzega praktycznie tylko Iran. Teheran zapowiedział, że jeśli nie zostanie ono spełnione, sam również odstąpi od warunków umowy, co jest interpretowane jako zapowiedź powrotu do programu wzbogacania uranu.

Trzy kluczowe liczby

Przewidywanie, czy będzie wojna między USA a Iranem, z poziomu kalkulacji strategicznej przechodzi więc do etapu rzucania kośćmi – może tak, może nie. Dziś już zbyt wiele elementów może się wymknąć spod kontroli przywódców z jednej lub drugiej strony. I wojna, która – jak się wydaje – nikomu nie jest na rękę, po prostu się wydarzy. Ale nawet rzucanie kośćmi można jakoś zracjonalizować. Oto więc trzy liczby, które tłumaczą obecny kryzys między Waszyngtonem a Teheranem:

3,67 proc. Do pierwszej z nich potrzebne jest krótkie wprowadzenie techniczne. Bombę atomową robi się przeważnie ze wzbogaconego uranu. W naturze ten surowiec zawiera niecały 1 proc. izotopu U-235. Żeby uran wykorzystać w bombie, zawartość tego izotopu musi radykalnie wzrosnąć. Jeśli więc państwo wzbogaca uran ponad 3,67 proc., oznacza to, że uran nie jest mu potrzebny już tylko do zasilania elektrowni atomowych, bo do nich wystarczy ten poniżej 3,67 proc., ale również do innych celów – badań naukowych lub właśnie budowy bomby.

Podpisując w 2015 r. wspomnianą umowę nuklearną z mocarstwami, w tym z Ameryką Obamy, Iran zobowiązał się, że do 2030 r. nie będzie wzbogacał uranu powyżej 3,67 proc. i nie będzie składował więcej niż 300 kg tego surowca. Mocarstwa postawiły taki warunek, bo startując z poziomu 3,67, Iran potrzebowałby około roku na budowę bomby. Miał to być więc czasowy bufor bezpieczeństwa. I mimo rozległych i niezapowiedzianych kontroli nie wykazano do dziś, że Iran tych zapisów nie przestrzega.

Donald Trump twierdzi, że 3,67 to za mało. Oraz że Barack Obama wynegocjował „najgorszą umowę w historii”. I że on tak by nacisnął, że Iran nie tylko porzuciłby marzenia atomowe, ale również zrezygnowałby de facto z prowadzenia samodzielnej polityki na Bliskim Wschodzie. Ostatnie decyzje Waszyngtonu – zwiększenie liczebności wojsk i okrętów w pobliżu Iranu – są właśnie częścią tego Trumpowego nacisku. Jednocześnie prezydent USA zaprasza Irańczyków do rozmów. Na razie bez rezultatów.

20 proc. Tu również chodzi o udział izotopu U-235 w uranie. Ten poziom ważny jest z dwóch powodów. Po pierwsze, można go jeszcze cywilnie uzasadnić, bo tak wzbogacony surowiec służy do badań naukowych. Jednocześnie jest to tzw. próg prędkości. Wzbogacanie uranu odbywa się w tzw. wirówkach, które wyglądają i działają podobnie jak pralki – upraszczając: na uran działa tam siła odśrodkowa, która wywołuje wzbogacanie. O ile jednak wejście z poziomu 3,67 do 20 proc. jest trudne technicznie i czasochłonne, o tyle powyżej 20 proc. proces ten gwałtownie przyspiesza, aż do poziomu bombowego.

Irańczycy mają tu spore doświadczenie, bo od połowy lat 90. oszukiwali międzynarodową opinię publiczną, wchodząc na poziom 20 proc. i wyższy w swoich nielegalnych i często skrytych pod ziemią laboratoriach. Przed zawarciem umowy nuklearnej sytuacja była już na tyle krytyczna, że – jak oceniała Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej – Irańczyków od bomby dzieliło zaledwie kilka tygodni. Inna sprawa, że Teheran nigdy oficjalnie nie przyznał, że to właśnie bomba jest jego celem.

Teraz znów Irańczycy chcą wrócić do 20 proc., oczywiście nie wspominając o bombie. Już 7 lipca ich zapasy uranu przekroczą 300 kg, a to będzie oznaczać formalne złamanie przez nich umowy nuklearnej. Jednak z perspektywy Teheranu ta umowa nie obowiązuje już od ponad roku, kiedy to wypowiedział ją Trump. Mocarstwa zobowiązały się w niej, że w zamian za ograniczenie irańskiego programu nuklearnego zawieszą działanie praktycznie wszystkich sankcji gospodarczych nałożonych na ajatollahów. Wycofanie się Ameryki z tej umowy odbiera Irańczykom niemal wszystkie z niej korzyści.

90 proc. Powyżej tego poziomu wzbogacenia uran nadaje się już do użycia w bombie. Dla Irańczyków te 90 proc. nie stanowi problemu technicznego. Ale tu pojawiają się dwie wątpliwości. Po pierwsze, nie wiadomo, czy potrafią tę bombę zbudować. I po drugie, czy potrafią zrobić ją tak małą, aby zmieściła się w głowicy pocisku balistycznego. Odpowiedzi brzmią odpowiednio: raczej tak i raczej nie. A bomba, której nie ma jak przetransportować do celu, jest mało przydatna. Chyba że trafi w ręce ludzi, którzy osobiście dowiozą ją na miejsce i odpalą.

Do czego Iran potrzebuje bomby

Po co więc bomba Iranowi? Brutalnie rzecz ujmując, jest ona dziś jedynym argumentem powstrzymującym takie mocarstwa, jak Ameryka, przed inwazją na kraj, który jest w jej posiadaniu. W ciągu ostatnich 20 lat Amerykanie obalili dwa sąsiadujące z Iranem reżimy – Saddama Husajna w Iraku i talibów w Afganistanie – które nie miały bomby. Ajatollahowie pamiętają też los Muamara Kadafiego, który stracił władzę i życie zaledwie kilka miesięcy po tym, jak Libia ostatecznie zrezygnowała ze swojego programu atomowego. Z drugiej strony jest przywódca Korei Północnej Kim Dzong Un, z którym Trump spotkał się już dwukrotnie i widzi w nim człowieka honoru. Aha, i Kim ma bombę.

Nie jest więc zaskoczeniem, że dziś wielu irańskich polityków uważa broń atomowa za ostateczną polisą ubezpieczeniową. Dlatego, biorąc pod uwagę losy innych reżimów oraz ostatnie działania Amerykanów i ich sojuszników na Bliskim Wschodzie, istnieje niebezpieczeństwo, że ten amerykańsko-irański wyścig do 90 proc. właśnie się zaczął. I bardzo trudno będzie go przerwać.

Czytaj także: Jaka jest strategia Donalda Trumpa wobec Iranu

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną