„Mógłbym zastrzelić kogoś na 5. Alei i nie stracę ani jednego głosu”, powiedział kiedyś Donald Trump. I nie był daleki od prawdy. Lista jego wyczynów, które – zdaniem krytyków – dowodzą, że nigdy nie powinien był zamieszkać w Białym Domu, jest długa. Poczynając od odwołania wizyty w Danii, która nie chciała sprzedać mu Grenlandii, poprzez publiczne podważanie ustaleń amerykańskiego wywiadu przeciwko kłamliwym deklaracjom przywódcy nieprzyjaznego mocarstwa i kończąc na stawianiu znaku równości między neonazistami a przeciwstawiającym się im antyfaszystom. Komu na jego stanowisku wybaczono by podsycanie rasistowskich nastrojów, które pchnęły fanatyków do zabijania ludzi w El Paso, w Kalifornii i w synagodze w Pittsburghu?
Trump mimo to cieszy się tym samym poparciem co na początku prezydentury, oscylującym wokół 40–45 proc. I niewykluczone, że wygra przyszłoroczną batalię o reelekcję. Na jego wiece nadal przychodzą tłumy, skandujące „U-S-A, U-S-A” i wymachujące banerami z hasłem „Keep America Great” (Utrzymaj Amerykę Wielką). Jego najwierniejsi fani popierają go nie „pomimo” tego, jaki jest, lecz właśnie dlatego. Uwielbiają go, bo na swój sposób odświeżył język publicznej debaty – nic sobie nie robi z politycznej poprawności, wali prosto z mostu. I chociaż jest milionerem z Nowego Jorku, to wydaje im się bliski, wręcz taki sam jak oni. Swój chłop.
„Trump wciąż prowadzi kampanię przeciw Waszyngtonowi i jego establishmentowi. Przemawia do Amerykanów, którzy czują się zapomniani. Ma to wymiar ekonomiczny – korzyści z wolnego handlu i globalizacji nie zostały równo rozdzielone – ale i kulturowy. Ci ludzie czują, że elity obu wybrzeży żyją inaczej i wyznają inne wartości”, twierdzi Jeffrey Gedmin z Atlantic Council, redaktor naczelny „The American Interest”.