Izrael ma za sobą drugie – w przeciągu zaledwie pięciu miesięcy – koszmarne wybory, z których być może znowu nic konstruktywnego nie wyniknie. Głównym sprawcą koszmaru jest premier Netanjahu, znany w swoim kraju jako Bibi (zdrobnienie od imienia Beniamin). Żeby zmobilizować prawicowych wyborców, jak zwykle straszył ich w ostatnich dniach kampanii rasistowskimi opowieściami o „Arabach, którzy masowo pójdą do głosowania” i że „może nas czekać rząd lewicowy pod przewodem Arabów”.
Nawoływania przyniosły efekt, ale odwrotny od zamierzonego. Zmobilizowali się arabscy obywatele Izraela, którzy stanowią jedną piątą populacji, ale są politycznie niezorganizowani i pasywni, czego efektem jest słaba reprezentacja w parlamencie. Tym razem będą mieli 13 miejsc w 120-osobowym Knesecie.
Równie nieskuteczna okazała się inna desperacka obietnica premiera: że formalnie przyłączy do Izraela Dolinę Jordanu, czyli część ziem okupowanych od wojny sześciodniowej 1967 r. Palestyńczycy mają nadzieję – a ściślej mówiąc: mieli kiedyś nadzieję – że na całych tych ziemiach utworzą niepodległe państwo. Gdyby Netanjahu faktycznie przyłączył Dolinę Jordanu, to ich coraz bardziej hipotetyczne państwo byłoby w całości otoczone przez Izrael.
Byłoby to zupełnie szokujące, jeśli spojrzeć w szerszej perspektywie historycznej: z dawnego terytorium Palestyny, zamieszkiwanego przez Żydów i Arabów, Izrael ma w swoich granicach 80 proc., a pozostałe 20 proc. okupuje. Owe 20 proc. to Autonomia Palestyńska, która w większości pozostaje pod kontrolą izraelskiej armii i jest domem dla pół miliona żydowskich osadników. Ale tego wszystkiego jeszcze Izraelowi mało – osiedla żydowskie na ziemiach okupowanych są systematycznie rozbudowywane, a Bibi zapowiada kolejne kroki.