Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

„Naprawdę nic nie wiemy”. Reporter utknął w podróży przez Pacyfik

Lotnisko w Kuala Lumpur Lotnisko w Kuala Lumpur Lim Huey Teng / Reuters / Forum
Już dawno powinienem być na Guam, małej wyspie na Pacyfiku, odkrytej dla Europejczyków 500 lat temu przez Magellana, którego śladami podążam od kilku miesięcy.

Naprawdę nic nie wiemy. Nawet gdybyśmy wiedzieli, to i tak zaraz mogłoby to być nieaktualne. Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę – mówi z uśmiechem dziewczyna ze Scoot, tanich singapurskich linii lotniczych, kiedy pytam, czy aby na pewno po przesiadce w Singapurze dolecę do Manili. Jest piątek wieczór, siedzę na lotnisku w Perth w północnej Australii i właśnie przeczytałem w internecie, ze prezydent Filipin Rodrigo Duterte ogłosił blokadę stolicy. Żeby powstrzymać epidemię koronawirusa.

Biorąc pod uwagę, że Duterte wsławił się brutalną kampanią przeciwko narkotykom, w której zginęło prawie 30 tys. ludzi, należy oczekiwać, że blokada to będzie poważna sprawa.

Czytaj też: Odyseja tysięcy. Jak Polacy wrócą teraz do kraju?

Tymczasowy azyl z kangurami

Może zrezygnować z lotu i przeczekać? Wprawdzie w Australii jest już ok. 300 przypadków zachorowań, ale zdecydowana większość na wschodnim, przyjemniejszym (klimatycznie) wybrzeżu. Na spalonym słońcem zachodzie kraju, odizolowanym od świata czerwonymi pustyniami i Oceanem Indyjskim, w ogóle nie czuje się paniki. Tysiące backpackersów, głównie młodych Europejczyków, którzy przyjechali na antypody do pracy sezonowej i na wakacje, snują się od plaży do plaży i absolutnie niczym się nie przejmują. Odrobili już swój wizowy obowiązek – pracę na farmie – a teraz korzystają z uroków życia.

Jedyne, na co trzeba uważać – jak wyjaśniały mi dzień wcześniej trzy Francuzki z oldskulowego volkswagena – to żeby nie przejechać kangura. Tymczasem 19-letni Niemiec, który za zbieranie arbuzów dostawał 25 dol. za godzinę, na wielkiej kuchni podgrzewał wodę na wietnamskie zupki. Takie kuchnie, uruchamiane przez przycisk, są standardowym wyposażeniem prawie każdego parkingu na zachodzie kraju. W dodatku są zupełnie darmowe – kiedyś trzeba było wrzucić monetę, ale były włamania i opłaty zniesiono.

Obok nas skacze stado kangurów, które liczą na resztki ze stołu. Sceneria niesamowita – jesteśmy w Sharks Bay, gdzie czerwone skały spotykają się z białym piaskiem plaż, błękitem nieba i lazurem oceanu. Doprawdy trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na przeczekanie epidemii.

Szkopuł w tym, że jestem w podróży dookoła świata i dość mocno zboczyłem z drogi. Już dawno powinienem być na Guam, małej wyspie na Pacyfiku, odkrytej dla Europejczyków 500 lat temu przez Magellana, którego śladami podążam od kilku miesięcy. Co więcej, czekanie nie ma większego sensu. W Australii zakaził się aktor Tom Hanks i jeden z ministrów, a rząd ostrzega przed podróżami na indonezyjską wyspę Bali, mekkę poszukiwaczy duchowej harmonii. Wprawdzie w Indonezji stwierdzono tylko kilkadziesiąt przypadków, ale Światowa Organizacja Zdrowia podejrzewa, że panuje tam tzw. cicha epidemia – po prostu nie ma testów na koronawirusa (tak samo zresztą jest na Filipinach).

Zaraza przeskoczy do Australii – tak łatwo jak kangur.

Czytaj też: Jak mamy wrócić? Pytają Polacy rozsiani po całym świecie

Siatka na muchy, ale na głowie

Wracam zatem do gorączkowej lektury newsów. Na mocy prezydenckiego dekretu do Manili nie będą wpuszczani cudzoziemcy z krajów zainfekowanych koronawirusem, w tym z Europy. Podobno cały ruch lotniczy nad Filipinami ma być wstrzymany. Od kiedy? Krążą różne wersje. Według jednych portali dekret wchodzi w życie natychmiast, według innych – o północy w niedzielę.

Sprawdzam stronę lotniska w Manili – ciągle lądują tam samoloty z całego świata. A zatem lecę.

Pod drodze międzylądowanie w Singapurze, gdzie jest ponad 200 przypadków. Na szczęście jestem tam w środku nocy, tylko przez trzy godziny; teoretycznie na opustoszałym lotnisku nie bardzo da się zakazić. Do samolotu do Manili – odlot w sobotę o 4:55 – wchodzę z siatką na muchy na głowie. Jest niezbędnym wyposażeniem w zachodniej Australii, a teraz przydaje się, żeby mentalnie i fizycznie odizolować twarz od rąk. Bo podobno najważniejsze to myć ręce i nie dotykać twarzy.

Na pokładzie nikt nawet nie kicha ani nie prycha, co wszakże nie jest wielkim pocieszeniem, bo – jak donosi CNN – zakażają również ludzie bezobjawowi. Być może, jak twierdzą niektórzy naukowcy, właśnie bezobjawowi są motorem całej epidemii.

Czytaj więcej: Wirus przemeblowuje niebo. Jak sobie radzą linie lotnicze?

Filipiny, czyli piekło

Schody zaczynają się w Manili, gdzie mam przesiadkę do Guam. Najpierw okazuje się, że nie ma mowy o tranzycie znanym z normalnych lotnisk – muszę przejść kontrolę paszportową, czyli formalnie przekroczyć granicę Filipin, a następnie dostać się na terminal 3. O dziwo droga wiedzie przez miasto, a nie lotnisko. Jedziemy małym busikiem w typowo azjatyckich korkach, w hałasie klaksonów i krzyków; kierowca ciągle zatrzymuje się i zabiera jakichś nowych pasażerów; nie ma nawet gdzie ręki włożyć.

GuamDaniel Ramirez/Flickr CC by SAGuam

Na terminalu krajowym, który jest w rozkładzie busa przed terminalem 3, mamy dłuższy postój. Tutaj rozgrywają się dantejskie sceny: setki ludzi przepychają się, napierają na barierki, żeby wydostać się z Manili przed północą, kiedy ma się zacząć blokada miasta. – Musimy jechać, tutaj za dużo ludzi, będzie straszna zaraza, schowamy się na wsi u mojej teściowej, ale mąż musi zostać, pracuje na taksówce, potrzebujemy pieniędzy na życie – żali mi się kobieta z dzieckiem na rękach.

Próbuję ją pocieszać, ale nie jestem pewien, czy jej ucieczka ma sens. Na prowincji poziom służby zdrowia jest jeszcze niższy niż w Manili. A każdy, kto był w Azji Południowo-Wschodniej, wie, jak wyglądają tamtejsze miasteczka – biedadomki, często z kawałków blachy i innych odpadków, jeden przy drugim. Izolacja jest praktycznie niemożliwa. Epidemia na Filipinach będzie prawdziwą katastrofą – w stolicy i na prowincji pewnie w takim samym stopniu.

Jeśli chodzi o mnie – chyba mam szczęście. Samolot United Airlines na Guam ma odlot zaplanowany na sobotę o 22:55, czyli 65 minut przed blokadą. Na tablicy ODLOTY uspokajający komunikat: UA 184 – GUAM – ON TIME.

Na terminalu 3 jest spokojniej. Spotykam parę młodych Polaków, którzy uciekli z wyspy Koron na zachodzie Filipin. Poprzedniego dnia w ich kurorcie rozwieszono komunikat lokalnych władz – był to nakaz, żeby „wszyscy turyści opuścili wyspę w ciągu dwóch dni” (podobne rzeczy dzieją się w innych rejonach Filipin). Wybuchła panika, bo przecież od północy w niedzielę miał być wstrzymany ruch!

Myśmy załapali się na sobotni samolot z Koron do Manili, bo mieliśmy wcześniej bilety na niedzielę i tylko trzeba je było przebukować. Linie dały nam pierwszeństwo – opowiadali mi Polacy. – Niestety nie wszyscy mieli szczęście. Przy nas 65-letni mężczyzna, chyba Francuz, rozpaczał, że ma chore serce i na pewno tutaj nie przeżyje, jeśli nie wróci natychmiast do kraju.

Przeskoczyć dekret Trumpa

Żegnam rodaków, bo właśnie United Airlines zaczyna odprawę. Cztery godziny przed odlotem, ale bardzo dużo chętnych na ten „ostatni samolot”. Spodziewałem się tego – kilka godzin wcześniej linie wysłały mi ofertę: 900 dol., jeśli zrezygnuję z lotu tego dnia. Sprawdziłem na stronie united.com – „ostatni lot” sprzedawali po 2,5 tys. dol., więc przyjęcie oferty byłoby skrajną naiwnością. Odpisałem, że mogę zrezygnować za 5 tys. (okazało się, że to nie był ostatni rejs – niektóre loty międzynarodowe startują w Manili, ale w sobotę w nocy nikt tego nie wiedział).

Kiedy już przepchnę się przez konkurentów do miejsca w samolocie, muszę ominąć kolejny prezydencki dekret – Donald Trump od 15 marca zamknął Amerykę (a Guam jest zamorskim terytorium USA) dla unijnej strefy Schengen. Bo Europa nie radzi sobie z koronawirusem.

Dzieje się to, czego się obawiałem – kierownik odprawy zaprasza mnie na bok i wyjaśnia, że nie może wydać karty pokładowej Polakowi. Wyciągam komórkę i odczytuję mu dekret Trumpa – dotyczy osób, które „fizycznie były w ostatnich dwóch tygodniach w strefie Schengen”, a nie „obywateli UE”. Mnie zakaz nie dotyczy, bo nie byłem w Europie od ponad czterech miesięcy. Kierownik konsultuje się przez telefon. Wraca po pół godzinie i mówi, że nie jest w stanie stwierdzić – na podstawie mojego paszportu – gdzie byłem w ostatnich dwóch tygodniach.

Fakt, Australijczycy nie wbili mi pieczątki przy wjeździe ani przy wyjeździe. Jeszcze raz wyciągam komórkę i pokazuję maile z biletami, rezerwacjami aut i hoteli w Australii, ale kierownik odpowiada, że to nie jest niezbity dowód – rezerwację można zrobić, a potem nie skorzystać.

Kierownik jest bardzo zestresowany. Linie ponoszą odpowiedzialność za pasażerów, których przywożą do USA wbrew przepisom. Może mieć przeze mnie nieprzyjemności, dlatego woli dmuchać na zimne. Powtarza, że nie. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wyciągnąć ostatniego dżokera z rękawa.

Tymczasem na wyspie Guam

W dekrecie Trumpa jest napisane, że zwolnieni z zakazu są „obywatele USA i rodzice obywateli USA”. Tak się składa, że mam amerykańską, urodzoną w Nowym Jorku córkę. Wyciągam akt urodzenia, pokazuję kierownikowi odprawy i tylko dlatego dzień później, kiedy ulice Manili patroluje wojsko i policja, leżę na hamaku na plaży w Guam i czytam najnowsze lokalne doniesienia – jakże inne od tego, czym żyje reszta świata. Otóż marines testują armatę, która wyrzuca pociski na 40 mil, dwa razy dalej niż dotychczasowe armaty. Ponadto policja bada sprawę wielkiej ulicznej bójki przed dyskoteką, w której uczestniczyło kilkunastu żołnierzy i naga kobieta.

Niestety armatnio-dyskotekowa sielanka nie trwa długo. W poniedziałek ogłoszono, że są pierwsze trzy przypadki koronawirusa na Guam. Pani gubernator ogłosiła stan wyjątkowy. Lokalne stowarzyszenie lekarzy domaga się, żeby wstrzymać wszystkie loty i tym sposobem odciąć wyspę od świata – przynajmniej na miesiąc.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną